Jak znalazłaś się w Singapurze?
Pierwszy raz przyjechałam tutaj 10 lat temu z Tokio, bo chciałam wyjechać z Japonii. Tu, już w Singapurze urodził się mój pierwszy syn. Byłam wtedy bardzo młoda i trochę wyrwana z Polski, więc chciałam bardzo wrócić do Europy, myśląc, że będąc blisko cioci, koleżanki, mamy będzie mi lepiej. Mój mąż jest Francuzem, z Singapuru wyjechaliśmy, więc do Francji, bo tak marudziłam. Wróciliśmy do Europy w lutym z 10 miesięcznym dzieckiem i był szok! Po jakiś dwóch tygodniach stwierdziliśmy, że wracamy do Singapuru, ale zajęło nam to 4 lata… w końcu jednak wróciliśmy i jesteśmy tu już 4 lata.
Co jest tak fascynującego w Singapurze, że przyciągnął Was z powrotem?
Pogoda, bezpieczeństwo i wygoda. Przez cały rok jest ciepło – moje dzieci mają tylko 3 pary butów, a ich cała garderoba mieści się w dwóch szufladach.
Singapur jest mały, nie muszę mieć samochodu, żeby móc wszędzie dojechać – transport jest bardzo dobry, a przede wszystkim jest tu bardzo bezpiecznie, ładnie i bardzo czysto.
Ludzie są bardzo mili. Różnice kulturowe oczywiście są wielkie, ale chyba już trudno mi o nich mówić, bo się to zaciera po jakimś czasie, nie myślę o tym. Jestem tu tak bardzo świadomie, że nie myślę w ogóle o tym, jakby mi się żyło inaczej i jak się ludziom żyje gdzie indziej.
Jaki wpływ na Twoją twórczość mają te trzy państwa?
Maluję często Tokio – bardzo bliskie mojemu sercu. Jednak nie zawsze mój stosunek do tego miasta był pozytywny. Teraz, po latach już wiem i rozumiem, dlaczego tego pozytywu nie było tak często.
Dlaczego?
Buntowałam się (śmiech), miało być po mojemu. No, wiesz kiedy lądujesz w Tokio i nikt nie mówi po angielsku, nic nie jest napisane po angielsku, a ty wchodzisz do sklepu i chcesz kupić np. szampon i nie wiesz co trzymasz w ręku, a pani ci nie chce odpowiedzieć – to się wkurzasz. I ja też tak reagowałam, bo uważałam, że to nie ja się powinnam uczyć japońskiego tylko oni angielskiego. I za każdym razem przez dwa lata tak samo się wkurzałam na te same sytuacje.
Aż w końcu nauczyłaś się japońskiego?
Nie! nie dałam się (śmiech). Oczywiście żałuję tego, tym bardziej, że wszyscy moi znajomi się uczyli, więc była taka możliwość.
Nie wiedziałam wtedy jednak, że zostanę w Tokio dwa lata. Przyjechałam tam właściwie tylko na 6 miesięcy, więc na początku powiedziałam sobie, że nie ma sensu zaczynać nauki. Potem miało być następne 6 miesięcy, a po roku już miałam tak dosyć przymusu nauki japońskiego, że postanowiłam, że się nie dam!
Wracając do inspiracji, co dały Ci Tokio, Singapur, Francja? jak Cię zmieniały, jak zmieniało się Twoje postrzeganie świata?
To zupełnie trzy inne doświadczenia. Tokio to dla mnie jedna wielka zabawa, Singapur za pierwszym razem to ciąża, małe dziecko. Francja – to małe dzieci i moje zagłębianie się w życie domowe, rodzinne. Tam nauczyłam się gotować i jestem bardzo szczęśliwa, że kiedy się tego uczyłam, mieszkałam właśnie we Francji, bo pod względem produktów spożywczych to raj!
Jeśli chodzi o to jak mnie zmieniło życie za granicą, to chyba pod wieloma względami… Przede wszystkim jestem zdystansowana do kultury tzn. że polskie jedzenie już mi tak nie smakuje jak kiedyś, kiedy mieszkałam w Poslce, to znaczy, że żarty, a nawet niemiłe uwagi o Polakach nie działaj na mnie w ogóle. Bardzo lubię jeździć do Polski, ale lubię też z niej wyjeżdżać.
Jestem również bardziej zdystansowana do więzów rodzinnych i w ogóle międzyludzkich. Nie czuję przywiązania do jakiegoś konkretnego kraju. Nie mam wobec ludzi oczekiwań, że kiedy stają mi się bliżsi to tak zostanie na zawsze i będzie mi smutno kiedy się to zmieni.
W Singapurze jest dużo expatów – ludzie się cały czas zmieniają. Słucham niektórych znajomych, którzy lamentują po wyjeździe przyjaciół, ja już się z tym nie mogę utożsamić. Ja się cieszę, że ludzie zmieniają warunki na lepsze. Będziemy w kontakcie, jest super!
Oczekiwania i zależności mnie nie interesują, cieszę się z tego co mamy”tu i teraz” i nie robię żadnych planów. Tak jest lepiej, takie kontakty są bardziej szczere i życzliwe. Jest w tym jakaś ulga, sama radość. Ale tak w ogóle, to nie jestem duszą towarzystwa, więc nie mam wielu znajomych.
Malowanie zastępuje brak ludzi wokół? a może jest „gwarantem” czegoś stałego w tym ciągle zmieniającym się emigranckim życiu?
Nie potrafię ci odpowiedzieć na to pytanie. Ja po prostu bardzo lubię pracować rękami, lubię coś tworzyć i być sama.
Moja mama maluje i lubiłam sobie też czasem coś namalować kiedy jeszcze mieszkałam w Warszawie. Potem, kiedy przez okres Tokyo-Singapur-Francja nie malowałam zamawiałam u niej obrazy. Kiedy mi je przywoziła z Polski, a ja je werniksowałam i trzymając pędzel w ręku czułam, jak mnie to uderza z taką siłą, że postanowiłam, że kiedy dzieci podrosną będę malować. Tak też się stało. Nie chciałam jednak kopiować tak jak kiedyś i zaczęłam szukać w internecie wiadomości o malowaniu z serca i tak trafiłam na vedic art. Dało mi to wielkiego kopa, zobaczyłam, jak malują inni i to mi wystarczyło. Pomyślałam, to łatwe, muszę tylko zacząć i dalej jakoś pójdzie.
Chociaż w vedic art nie chodzi o malowanie, mimo wszystko mi chodziło właśnie o to. Ja potrzebowałam tylko znaleźć się wśród ludzi, którzy malują pewnie i się z tego cieszą. Zrobiłam tylko jeden z trzech kursów i już więcej nie potrzebowałam.
Malując słuchasz swojego serca i intuicji?
Oj, uczę się dopiero, ale na szczęście rozum i myślenie mam tak rozbiegane, że muszę się zdać na intuicje (śmiech). Nie mam wiedzy technicznej – próbuję. Nie mam też swojej techniki, bo to co mi się podoba w jednym obrazie i chcę to nanieść na inny – nigdy nie udaje się.
Kto Cię inspiruje?
Dużo podglądam, każdy obraz ma swoje życie i nie mogę mu nic narzucić. Bardzo uwielbiam Voka – mogę go oglądać godzinami, jestem bardzo wdzięczna, że puszcza filmy na YouTube. Marzę kiedy go oglądam.
O czym marzysz?
O tym, żeby mieć taką technikę (śmiech)
Czyli brak techniki może trochę ograniczać samo wyrażenie? czy też może fajnie jest samemu wszystko odkrywać?
Musiałabym umieć porównać, ale wiem, że na kursy vedic art przychodzili ludzie po ASP i nie umieli się wyrażać z serca, a kiedy tego doświadczali to czasem bardzo się wzruszali.
Kiedy pojawiaja się pomysł, odczucie, że „trzeba coś namalować”?
Wiesz u mnie to jest trochę mechaniczne, bo mam jeden dzień w tygodniu, kiedy moi chłopcy są obydwaj cały dzień w szkole i wtedy maluję albo dopiero za tydzień!
W takim razie robisz szkice, czy gromadzisz w głowie te wszystkie myśli, uczucia, inspiracje?
Nie, maluję bardzo szybko, spontanicznie i to na co mam ochotę. Wieczorem mogę sobie powiedzieć, że namaluje gołą babkę, ale rano w dzień malowania mogę już mieć ochotę na miasto albo totalny abstrakt. Wiem, że akt mi wtedy nie wyjdzie. Zawsze przegrywam z obrazem, czasem się wkurzam i do niego gadam. Maluję to co on „chce” – uczy mnie cierpliwości.
Maluję w kilka godzin, chyba mi się zdarzyło ze trzy razy tylko, że nie miałam czasu dokończyć obrazu i musiał tydzień poczekać, ale zawsze szybko znajduje się jakieś wyjście. Po prostu zaczynam robić cokolwiek, poddaje się temu i zawsze wychodzi!
Namalowałam raz obraz, który mi się nie podobał i nie mogłam nic z nim zrobić, cokolwiek robiłam było źle, ale nie wiem czemu zdecydowałam się umieścić go na swojej stronie, moim znajomym bardzo spodobał się właśnie ten obraz.
Był to zatem obraz dla nich, zrozumiałam to kiedy go wybrali, bo mamy zupełnie odmienny gust.
Czyli tak jak napisałaś na swojej stronie – „każdy obraz jest dla kogoś”?
Mam nadzieję! One nie są dla mnie – bez problemu się z nimi rozstaje.
Oficjalna strona Kasi Pawlak: Paintings My Art oraz profil na FB
Fotografia © z archiwum prywatnego Kasi Pawlak.