Warszawianin, samotnik z wyboru, miłośnik piękna i prawdy, klasyk a zarazem awangardzista. W wilii na warszawskim Żoliborzu, w gabinecie sterylnie wybitym korkiem, którego przestrzeń dzieliły fortepian, długi stół, akwaforty Vieiry da Silvy i grafiki Emila Schumahera przez lata powstawały utwory wyznaczające kanon światowej muzyki XX wieku.
Kim był ten, którego wytworne obyczaje i człowieczeństwo przetrwały najtrudniejsze momenty XX wieku, a muzyka unosi w najwyższe przestrzenie ludzkiej egzystencji?
Trudne wielkiego początki
Witold Lutosławski nie był cudownym dzieckiem. Zaczął komponować mając zaledwie 10 lat, w przeciwieństwie jednak do wunderkindów takich jak Mozart czy Chopin- pierwsze jego utwory nie wyróżniają się niczym szczególnym. Urodził się w rodzinie ziemiańskiej o dużych jak na owe czasy aspiracjach intelektualno-artystycznych. Matka, Maria z domu Olszewska była lekarzem, ojciec Józef agronomem i działaczem patriotycznym, oboje odznaczali się znakomitą biegłością pianistyczną. Wieloletnia nauka gry na skrzypcach i fortepianie nie wyznaczyła drogi artystycznej młodego Lutosławskiego. W wieku jedenastu lat przyszły kompozytor po raz pierwszy zetknął się z muzyką Karola Szymanowskiego, która na wiele lat zdeterminowała jego muzyczne credo i ambicje. Trwające z przerwami blisko dziesięć lat studia kompozytorskie u Witolda Maliszewskiego, Lutosławski uważał za niepełne. Konserwatyzm i romantyczne predylekcje Maliszewskiego zmusiły Lutosławskiego do samodzielnych poszukiwań, które przez wiele lat prowadził w Filharmonii Warszawskiej i które uważał za podstawę swego muzycznego wykształcenia.
We wrześniu 1939 roku zmobilizowany do stopnia podchorążego, dostał się do niewoli niemieckiej, z której zdołał jednak uciec i powrócić do Warszawy.
W okresie okupacji wielu artystów zarabiało głównie pracą w kawiarniach. Aktorzy byli zatrudniani jako kelnerzy zaś muzycy śpiewem i grą na rozmaitych instrumentach umilali gościom kawiarnianą konsumpcję. Lutosławski akompaniował początkowo grupie artystów kabaretowych, a następnie ze swym sławetnym kolegą po fachu – Andrzejem Panufnikiem utworzył duet fortepianowy, występujący w kilku stołecznych kawiarniach. Ich repertuar obejmował kilkaset opracowań znanych dzieł klasycyzmu i romantyzmu, z których zachowało się tylko jedno – Wariacje na temat Paganiniego, autorstwa Lutosławskiego. Choć kompozytor odnosił się do nich z niemałym dystansem, Wariacje zostały wpisane w poczet najbardziej rozpoznawalnych jego dzieł.
Wybuch Powstania Warszawskiego zastał Lutosławskiego w podstołecznym Komorowie, gdzie artysta zadawał sobie ćwiczenia kontrapunktyczne, które w niedalekiej przyszłości miał wykorzystać w I symfonii i w kilku późniejszych utworach. W ten sposób kompozytor ukrył się w świecie swojej muzyki przed światem zewnętrznym. I być może nie należy go za to winić, skoro to samo uczynił Chopin, opuszczając Warszawę w przededniu Powstania Listopadowego, a historia udowodniła, że obaj stali się bardziej pożyteczni dla swojego kraju pisząc muzykę niż walcząc w okopach.
Powojenne warunki życia w Polsce okazały się niezwykle trudne dla środowisk twórczych i wykluczały możliwość utrzymania się z wolnej od użytkowości sztuki. Lutosławski zmuszony był pisać muzykę do filmów, teatru i słuchowisk radiowych, a na zamówienie Polskiego Radia, piosenek dziecięcych. Dla zapewnienia sobie środków utrzymania w latach 50-tych pod pseudonimem “Derwid” tworzył również popowe szlagiery, szturmem zdobywające serca proletariackiej publiczności, po które chętnie sięgali Mieczysław Fogg, Irena Santor, Kalina Jędrusik i Halina Kunicka.
Ambicje kompozytora sięgały jednak znaczenie wyżej, dlatego niezwykle metodycznie, ze szkolną systematycznością pracował nad rozbiórką języka klasyków i stworzeniem nowego klasycyzmu, równie mocnego jak ten historyczny. Pracy tej poświęcił całe życie, doprowadzając swój język muzyczny do najwyższej perfekcji i wyjątkowości.
Naturalna skłonność do tworzenia muzyki nie łączyła się jednak u Lutosławskiego z łatwością osiągania sukcesu. W ciągu 9 lat od zakończenia wojny zdołał skomponować zaledwie cztery utwory, z których dwa – Uwertura smyczkowa i Recitativo arioso nie trwają dłużej niż pięć minut. Dojrzewał wolniej, a tytuł pierwszego kompozytora PRL-u uzyskał dopiero w roku 1954 po ucieczce z Polski młodszego o rok Andrzeja Panufnika. O przełomie roku 1954 zadecydowała również premiera Koncertu na orkiestrę – pierwszego wielkiego sukcesu kompozytorskiego Witolda Lutosławskiego.
Światową sławę przyniosły kompozytorowi kolejne edycje zainaugurowanego po raz pierwszy w roku 1956 Międzynarodowego festiwalu muzyki współczesnej Warszawska jesień, na której z upodobaniem, a potem najwyższą czcią prezentowano dzieła Lutosławskiego.
Za późny start do kariery międzynarodowej, zdaniem tych co kompozytora znali, należy winić samego Lutosławskiego. Własna kariera nigdy nie była przedmiotem jego zainteresowań, a skupiony głównie na tworzeniu muzyki, nie zrobił niczego by swój sukces przyspieszyć.
Lutosławski i totalitaryzm
Okres socrealistyczny po zjeździe kompozytorów w Łagowie w roku 1949 okazał się dla Lutosławskiego okresem przygnębienia i kryzysu twórczego. Lutosławski niechętnie wiązał się z władzą, nie chciał łączyć swojego nazwiska z polityką przez co pogłębiała się jego twórcza alienacja i poczucie odrzucenia przez władze. Wobec narzucanych przez państwo zasad realizmu socjalistycznego, zarobkowanie z “prawdziwej muzyki” stało się niemożliwe. Przestrzeń pomiędzy kapitulacją a konfrontacją zapełnił Lutosławski ilustracjami do słuchowisk radiowych, muzyką filmową i teatralną oraz zleconymi przez Polskie Wydawnictwo Muzyczne utworami pedagogicznymi zebranymi w zbiorek o nazwie Bukoliki, które w zamyśle kompozytora wyprzeć miały z wczesnoszkolnej edukacji pianistycznej popularne w owym czasie sowieckie Bieriułki. Ponadto odpowiedzią na pytanie w jaki sposób odrzucić realizm socjalistyczny, pozostając jednocześnie lojalnym obywatelem, okazał się ojczysty folklor. Mała suita, Tryptyk śląski, Bukoliki, Preludia taneczne zdają się być przykładem najwyższego sprytu kompozytorskiego, bo choć zgodne z zasadami socrealizmu, w gruncie rzeczy pozostają niewinnym przykładem folkloryzacji.
W okresie odwilży politycznej władze PRL, zrozumiały, że muzyka nie nadaje się do celów politycznych i zrezygnowały z muzycznego medium jako narzędzia propagandy. Wówczas to Lutosławski zaniechał “twórczości zastępczej” i do materiału folklorystycznego już nigdy nie powrócił.
Pomimo przebiegłości z jaką kompozytor obchodził stalinowskie przepisy, nie zdołał całkowicie wykręcić się z konieczności złożenia socrealistycznej ofiary. Uczynił to, jednak nie plamiąc się dziełami typu “kantata na cześć Stalina” czy oratorium sławiące PRL, a dopełniając twórczość tego okresu kilkunastoma pieśniami masowymi o pracy prostego człowieka.
“Nieskromność jest śmieszna”
Tak jak muzyka Lutosławskiego nie była podobna do żadnej innej, tak on sam był indywidualnością, wyróżniającą się do tego stopnia, że zwracało to powszechną uwagę. Przemawiając publicznie, czy prywatnie, prowadząc próbę z orkiestrą zachowywał się w sposób tylko sobie właściwy, a przy tym trudny do scharakteryzowania, bo nie odznaczający się niczym szczególnym. Uchodził za człowieka chłodnego i niechętnego do nawiązywania kontaktów. Ten, kto miał z nim kontakt nie tylko przelotny, wiedział jednak, że był człowiekiem otwartym na sprawy innych ludzi.
W licznych wywiadach, a nawet rozmowach z przyjaciółmi, kompozytor konsekwentnie unikał wątków dotyczących życia rodzinnego, które w całości wypełniła mu żona Danuta z domu Dygat, córka znanego warszawskiego architekta, a siostra wybitnego pisarza Stanisława Dygata. Lutosławscy pobrali się 26 października 1946 i przez blisko 50 lat wiedli życie pełne harmonii i ogromnej serdeczności względem siebie. Danuta żyła w cieniu swego męża, nazywając się jego osobistą kopistką, uczestniczyła we wszystkim, co wiązało się z jego życiem i pracą. Lutosławscy nie rozstawali się nigdy i dlatego zapewne śmierć artysty w lutym 1994 roku stała się główną przyczyną śmierci Danuty, niespełna parę tygodni po śmierci kompozytora.
Życie Lutosławskiego pulsowało stałym, niezachwianym przez lata rytmem. Intensywna praca twórcza wypełniała pierwszą część dnia i trwała aż do obiadu, który zwykł jadać około trzeciej, następnie oddawał się lekturze czytanej na głos w towarzystwie żony, o godzinie piątej po południu wypijał maleńką kawę w swojej ulubionej filiżance z półprzeźroczystej chińskiej porcelany, kolejno przyjmował gości lub prowadził korespondencję w czterech językach, przed snem powracał do lektury, czytając dwie, czasem nawet trzy książki pod rząd. Nie oglądał telewizji, nie odwiedzał teatrów, nie chodził do opery. Pochłonięty pracą przez całe dnie nie wychodził z domu, spacerując jedynie po ogródku. Chociaż muzyka była światem, w którym przebywał najchętniej, różne okoliczności zmuszały go do wychodzenia z tego świata na zewnątrz. Uznając to za pożyteczne społecznie i nie bez znaczenia dla kolegów po fachu, przez wiele lat uczestniczył we władzach związku Kompozytorów Polskich. Ta sama idea skłaniała go do udziału w pracach komisji repertuarowej Międzynarodowego Festiwalu Muzyki Współczesnej Warszawska jesień.
Był również Lutosławski głębokim patriotą, choć nie okazywał tego na zewnątrz, uważając to uczucie, podobnie jak uczucia religijne, rodzinne i przyjacielskie – za sprawę intymną.
Sukcesy nie zmieniły jego postawy wobec samego siebie i ludzi. Pozostał skromny przez całe życie. Twierdził, nawet że nieskromność jest śmieszna. Uderzająca bezpretensjonalność i subtelny sposób bycia były rezultatem wychowania, wyniesionego z domu rodzinnego, ale wynikały również z przekonania, że talent nie jest własnością artysty, lecz darem, który ma on obowiązek przekazać innym.
Na krótko przed śmiercią Witold Lutosławski wyznał, że ma głowę pełną pomysłów, które od razu mógłby przelać na papier. Zmarł w Warszawie 7 lutego 1994 roku. Na jego prośbę ciało zostało skremowane i po cichym pogrzebie, na którym nie było żadnych przemówień pochowano urnę na cmentarzu powązkowskim.
Lutosławski był największym kompozytorem polskim drugiej połowy XX wieku, a może i całego stulecia, zarazem jednym z czołowych twórców muzycznej współczesności w skali światowej. Nie należał do żadnej „szkoły” kompozytorskiej, nie poddawał się trendom czy modom, nie podtrzymywał tradycji, ani nie brał udziału w awangardowych rewolucjach. Był mistrzem wielkiej i małej formy, obrońcą niezależności muzyki od innych sztuk, wzorem artysty nigdy z siebie niezadowolonego i doskonalącego swoją sztukę przez całe życie. Był wreszcie wielkim autorytetem muzycznym oraz autorytetem intelektualnym i moralnym, co potwierdzały liczne tytuły doktora honoris causa na uniwersytetach krajowych i zagranicznych oraz dziesiątki nagród nadawanych przez organizacje tej rangi co UNESCO, British Incorporated Society of Musicians, Szwedzka Akademia Królewska, American Academy of Arts and Letters, czy Royal Academy of Music.
Dyrygował tak znakomitymi zespołami jak Los Angeles Philharmonic Orchestra, San Francisco Symphony Orchestra, BBC Symphony Orchestra, London Sinfonietta, Orchestre de Paris i NOSPR. Współpracował z Krystianem Zimermanem i Anne-Sophie Mutter, przyjaźnił się z Olivierem Messiaen’em i Nadią Boulanger. Jego żywiołem była muzyka symfoniczna, instrumentalna i kameralna.
Poprawność i precyzja wypowiedzi, brak kolokwializmów i niedyskrecji, wysublimowana elegancja, a w muzyce najdoskonalsza proporcja pomiędzy formą i treścią, intelektem i emocją zdominowały publiczny wizerunek Witolda Lutosławskiego, czyniąc go arystokratą muzyki XX wieku.
Fotografia: Karol Langner/ Wikipedia CC
Autorka tekstu: Agata Bartnik