560km, 13 dni, 25 kg na plecach – wyprawa rusza już jutro. Jak nastrój?
Różnie bywa z tymi nastrojami. Raz jest lepiej, raz gorzej. Pojawia się wiele wątpliwości, wiele znaków zapytania. Jest niezmiernie ciężko przygotować się do samotnej wyprawy, bo oprócz sprecyzowanego treningu, kwestii logistycznych i dobrania odpowiedniego sprzętu, trzeba również pamiętać o tym, aby także głowa była odpowiednio przygotowana. Strach miesza się z ekscytacją, a to nie pomaga w zachowaniu zimnej krwi. Z drugiej strony, te skrajne emocje, jak się okazuje, są mi potrzebne do życia. To jest ta adrenalina, której każdy z nas poszukuje i ma nadzieję na jej odnalezienie. Czasem się łapię, że mam wyrzuty sumienia, że nic nie planuję, nic nie organizuję. To może jest śmieszne, ale te wyprawy i planowania weszły mi w krew, a tym samym wszystkie dobre i złe emocje, które się z tym wiążą. To w sumie miłe uczucie. W przeciwnym razie bym tego nie robił.
Przyjdzie Ci się zmierzyć z jednym z najbardziej nieprzyjaznych krajobrazów na Ziemi i chcesz do tego zrobić to w rekordowo szybkim czasie. Skąd czerpiesz motywacje na takie wyzwania?
Motywacja przychodzi gdzieś z głębi siebie. To brzmi bardzo wyniośle, ale to prawda. Jest takie coś w człowieku, co pcha go do pokonywania kolejnych granic. Motywacja przychodzi też często w trakcie marszu i ciężko jest ją zaplanować. Myśli, które przelatują przez moją głowę w trakcie chodzenia są nie do zliczenia i nigdy nie wiadomo, która myśl zmotywuje mnie do kolejnego kroku. Mam wrażenie, że trochę robię to dla siebie, trochę dla kogoś, kogo już niestety nie ma ze mną od 4 lat i tym razem trochę dla mojej 8 miesięcznej córki Idy. Wiem, że myśli o niej w trakcie marszu dadzą mi nieziemską siłę do pokonania wszelkich przeszkód. Cała przygoda z chodzeniem zaczęła się u mnie bardzo emocjonalnie, więc trudno mi się tych emocji wyzbyć, szczególnie, że nie wiem, czy chcę. To jest fajne robić coś w życiu, żeby bliscy mogli być z ciebie dumni.
Inspiracja też jest tutaj nie bez znaczenia. Takie osobowości, jak Chris Townsend, Alastair Humphreys czy Sean Conway pokazują mi, że można i że się da. Wystarczy chcieć. Potem to już kwestia organizacji. To kosztuje wiele pracy (nie zawsze pieniędzy), ale wszystko wraca do człowieka gdy ma postawić pierwszy krok na wyznaczonej przez siebie trasie z ciężkim plecakiem na plecach.
Chcesz przejść z najbardziej wysuniętego na północ punktu – Rifstangi, do najniżej położonego na południu – Kotlutangi. I wszystko to bez odbioru żywności w trakcie wyprawy i bez pomocy z zewnątrz. Po co to robisz?
Dla rekordu sportowego i dla sprawdzenia samego siebie. Rekord sportowy jest dla mnie zupełnie czymś nowym, mimo że zacząłem swoją przygodę z marszami od ultramaratonów pieszych na 100km w 24h. Wtedy jednak szedłem dla samego dystansu, byłem ciekawy, czy dam radę. Nigdy jednak nie przyszło mi na myśl aby z kimkolwiek się ścigać. Teraz przyszła kolej na nieco bardziej ekstremalne przygody z chodzeniem. Zorganizowałem tę wyprawę, aby pokazać ludziom, że marsze to nie tylko nordic walking i spacery, ale także kategoria sportów ekstremalnych, bo inaczej nie można nazwać 13 maratonów w 13 dni. Chciałbym rozpromować filozofię samotnych marszów długodystansowych.
Trasa wyprawy prowadzi między innymi przez bardzo trudny obszar pustyni wulkanicznej, gdzie odpowiedni sprzęt i właściwe planowanie mają decydujące znaczenie. Kto pomaga Ci w realizacji wyprawy?
Postanowiłem ustalić swoją własną trasę z różnymi wariantami, aby jej zmiana była ułatwiona w przypadku złych warunków atmosferycznych. Trasę konsultowałem z kilkoma islandzkimi podróżnikami i z Kubą Saratą z Adventure Globe, który również kiedyś podejmował próbę przejścia Islandii. Pustynia wulkaniczna jest bardzo trudnym terenem i zdecyduję się na ten wariant pod warunkiem dobrej kondycji fizycznej i tylko wtedy, gdy Islandia nie ześle na mnie żadnej ze swoich sławnych plag. Nie ma tam wody, nie ma żadnego schronienia, roślinności. Mam tylko to, co na plecach i tylko na tym mogę polegać i tylko to musi mi wystarczyć. W takich przypadkach trzeba nauczyć się być spragnionym. Niestety nie ma zbyt wiele informacji na temat islandzkiego interioru, więc moja wiedza jest pozlepiana ze strzępów informacji, jakie udaje mi się zdobyć różnymi sposobami.
Mam wielu przyjaciół i znajomych, którzy pomagają mi w różnych aspektach i nie starczyłoby miejsca, aby wszystkich wymienić. Sam zdobywam sponsorów, patronów medialnych, honorowych i partnerów. Bez tych wszystkich elementów nie byłoby wyprawy. Nie mam zaplecza PR-owego, czy marketingowego. To, co umiem sam zrobić, robię sam, o resztę pytam dookoła.
Przez 13 dni będziesz zdany jedynie na siebie, ale to nie pierwszy raz kiedy podejmujesz tego typu wyzwanie?
To nie jest pierwszy raz, ale nigdy dotąd nie było to tak ekstremalne. Przechodząc Szkocję w 2012 roku na Cape Wrath Trail, odbierałem żywność na trasie. Zdarzało się, że korzystałem z tzw. bothies przeznaczonych dla wędrowców. Gdy jednak przechodziłem z punktu do punktu na swojej drodze, mogłem rzeczywiście liczyć tylko i wyłącznie na siebie. Tym razem nie mogę korzystać z żadnych ułatwień na trasie. Nie mogę zakupić pożywienia, ani leków (nawet gdybym miał gdzie), nie mogę przyjąć żadnej formy pomocy od napotkanych ludzi. Wszystkie lekarstwa, jedzenie i schronienie muszę mieć ze sobą, na plecach. Aktualny rekord w samotnym przejściu Islandii bez wsparcia to 19 dni ustanowiony przez podróżnika Luisa-Philippe Loncke z Belgii. Były inne próby ustanowienia rekordu, ale niestety później okazywało się, że zasady przejść solo były łamane, więc żaden inny rekord na razie się nie liczy.
Jaki jest Twój sposób na pokonanie siebie, kiedy coś nie wychodzi zgodnie z planem lub wymaga ogromnej wytrzymałości?
Na to nie ma recepty. Często pojawia się zrezygnowanie, chęć odwrotu. Bywają chwile, że ogarnia mnie lenistwo i dziwne myśli na temat sensu tego, co robię. Ważne jest, aby przetrwać te momenty i ciągle iść. W marszu wszystko się odmienia. Endorfiny pozwalają mi stawiać następne kroki. Nie wolno przerywać rytmu. Jacques Lanzman powiedział kiedyś, że marsz wysiłkowy graniczy z rozkoszą, a momentami nawet z ataksją. Jest jak narkotyk. Po kilku godzinach pokonywania siebie następuje niezwykłe zjawisko, dzięki któremu dociera się do przedsionka raju. Lanzman sam siebie nazywa wędrowcem siódmego nieba. Jest coś prawdziwego w tym przekoloryzowanym opisie. Nie na darmo piechurów nazywa się endogennymi morfinistami. Udało mi się kilka razy osiągnąć euforyczny stan w trakcie marszu i teraz już wiem, że można i zawsze do niego dążę. Miałem wiele sytuacji, które nie szły tak, jak było zaplanowane, ale małe kroki pozwalają w końcu wyjść z większości opresji.
Jak przygotowywałeś się do tej wyprawy, pewnie sporo czasu pochłonęły Ci intensywne i regularne treningi?
Treningi miałem rozpisane na ok. 2 miesiące przed wyprawą (po 6 dni w tygodniu). Zasada była prosta: poprawiam kondycję, trenuję newralgiczne miejsca, rozciągam ważne mięśnie i ostrożnie traktuję miejsca poprzednich kontuzji. Nie chciałem robić żadnej rewolucji, bo i tak by mi się nie udało. Wizyty u masażysty, fizjoterapeuty i nawet podologa okazały się kluczowe. Ich wiedza i doświadczenie, które mi przekazują podczas wizyt jest ważniejsza niż cały trening. Dzięki temu mogę zapobiegać kontuzjom, a w razie potrzeby niwelować ich skutki. Bardzo ważne jest również uczyć się na swoich własnych błędach z poprzednich wypraw. Zdobywanie doświadczenia w każdym marszu, czy to jest wyprawa, czy tylko trening, jest na wagę złota.
Czy można w jakikolwiek sposób śledzić postępy w biciu rekordu?
Tak. Przede wszystkim na Facebooku I o to chodzi, gdzie będzie można zobaczyć moje obecne położenie na mapie Islandii. Będę się również kontaktować z adminem przez telefon satelitarny, który na bieżąco będzie uaktualniać informacje z trawersu. Po wyprawie planowanych jest wiele przedsięwzięć, które mają na celu przybliżyć wszystkim to, co sam przeżywałem idąc przez jedną z najpiękniejszych i najniebezpieczniejszych wysp świata. Zapraszam również na stronę I o to chodzi poświęconą marszom długodystansowym.
Fotografia © Agencja Photoit
Jeden komentarz
Pingback: Najszybsze samotne przejście Islandii