Martwa Dolina- Dead Vlei – znajduje się w parku narodowym Sossussvlei. Słowo Vlei oznacza dno wyschniętego jeziora. Surowy klimat tego terenu sprzyja konserwacji akacji uschniętych przed kilkuset laty. Na tych terenach opady są minimalne poniżej 5 mm rocznie na wybrzeżu do 85 w głębi lądu. Jedynym źródłem wody dla fauny i flory są poranne mgły sięgające do 50 km. Dzieje się tak, gdyż atlantyckie plaże opływa zimny prąd Benguelski, który ochładza powietrze znad oceanu i nie pozwala kształtować się chmurom.
Byliśmy nieco zdziwieni słysząc – przejedziemy. Pani Dorota dosłownie przeleciała przez pierwszy parking, na którym większość odwiedzających park przesiada się w otwarte Land Rovery albo Toyoty. Pod koniec utwardzonej drogi widzieliśmy znak ” 4×4 only”. Nie zdążyliśmy wyrazić swoich wątpliwości, nasza przewodniczka, wyszła z założenia, że wszystko będzie dobrze byle tylko nie stanąć.
Przyjęliśmy to jako dobrą zasadę, ale co dalej, gdy już utkniemy co było dla nas bardzo prawdopodobne, szczególnie gdy po chwili otoczyło nas morze piasku. Przez krótki czas jaki wspólnie spędziliśmy w samochodzie nie byliśmy do końca przekonani co do umiejętności rajdowych czy raczej offroadowych pani Doroty.
Jechaliśmy Toyotą rav 4 prowadzoną przez znajomą, drobną kobietę która na co dzień pracuje w odpowiedniku polskiego senatu w Namibii. Jest optymistką zawsze uśmiechnięta i chętnie odpowiada na nasze pytania. Nie zwraca uwagi na drogowskazy, jeździ szybko a na skrzyżowaniu przy którym stoi znak stop z czwórką pod spodem zawsze przejeżdżamy bez zatrzymywania i zawsze słyszymy -no co byłam pierwsza. Nasz samochód nie wygląda na typową terenówkę, mimo małego przycisku przy dźwigni zmiany biegów 4×4, nie można oprzeć się wrażeniu że jedziemy właściwie bulwarówką. Nieduży prześwit zwykłe wąskie opony i 5 osób w środku z bagażami jak na miesięczną wyprawę. Może nie skończylibyśmy jak ta niemiecka para kilka lat temu która zginęła z wycieńczenia w górach na północy, tutaj jest dużo turystów, pomogliby nam, na pewno.
Mówiąc o Namibii i możliwości spotkania po drodze kogokolwiek, jest tak jak czytałem w relacjach podróżniczych np. ”bardzo zatłoczona droga 50 samochodów na dzień i była to najbardziej zatłoczona z namibijskich dróg, po których przyszło nam się przemieszczać”. Kraj ten jest ponad dwa i półkrotnie większy od Polski. Zamieszkuje go prawie dwa miliony ludzi co daje średnią gęstość zaludnienia ok 2 osoby na kilometr (Polska to 124 os. na km). Mniejszą gęstość zaludnienia mają tylko Grenlandia, Falklandy i Mongolia.
Park Sossusvlei , który odwiedzaliśmy nie był miejscem tak bezludnym jak wybrzeża szkieletowe czy góry na północy, w razie jakichkolwiek problemów z małą pomocą życzliwych przejeżdżających dali byśmy radę, co najwyżej stracilibyśmy sporo czasu i szansę na dobre zdjęcia. To właśnie zdjęcia były dla mnie najważniejsze, miejsce to jest właściwie mekką dla fotografów z całego świata. Największe na świecie wydmy o nieprawdopodobnych kolorach, spowodowanych dużą zawartością żelaza w piasku, fantastycznych kształtach i tajemnicza doliną śmierci schowaną pomiędzy ich stokami.
Dosłownie wpłynęliśmy między głębokie piaszczyste koleiny i małe wydmy nawiewanego piasku. Silnik buczał, trochę nami rzucało ale koła się obracały i tak przez 6 km. Wysiadając na drugim parkingu nikt nie mógł uwierzyć, że nam tak sprawnie poszło. Jesteśmy u celu – Dead Vlei serce parku, a właściwie tuż przed, jeszcze 2 km piechotką.
Oprócz nas widać kilkaset metrów przed nami grupkę ludzi wracających już z doliny. Byli szybsi, wstali wcześniej, zjedli szybciej albo nie, nie zjedli, żeby nas wyprzedzić ha! pewnie są już głodni dlatego już wracają, ale zrobili na pewno lepsze zdjęcia i dla mnie nic nie zostało albo tylko to gorsze. Przyśpieszyliśmy kroku nie byliśmy równo o świcie bo trochę czasu zmarudziliśmy przy jednej z wcześniejszych wydm, odpuszczając prawdziwy wyścig samochodowy w którym braliśmy udział przez 45 km startując spod bramy naszego kampu. Teraz znowu przypomnieliśmy sobie o walce z czasem właściwie ze słońcem i światłem, które jest podstawą dobrych fotografii. Obejrzeliśmy się za siebie obserwując parking czy nikt przypadkiem nie dojechał i nas nie chce wyprzedzić.
Po 3 tygodniach patrzenie na zegarek i słońce weszło nam w krew. Wpadliśmy prawie w paranoję i czuliśmy, że nie zdążymy, że jest za późno, nie wpuszczą nas na camping, a gdy zbliżała sie godzina 18.00 to jak codziennie- bach, słońce zachodziło, a zaraz potem może nie egipskie, ale namibijskie ciemności.
Mimo pośpiechu, po drodze obserwowaliśmy księżycowy krajobraz pustki, pyłu i piasku, który niesiony bardzo silnym wiatrem, rozmywał kształty, zasłaniał linię horyzontu i o zgrozo również słońce.
Doszliśmy w końcu na skraj doliny, jasne dno wyschniętego przed kilkuset laty jeziora było otoczone niemal z każdej strony wielkimi wydmami. Pośrodku uschnięte kikuty akacji powyginane jak drzewa z horroru. Oceniliśmy sytuację kilku turystów snuje się pomiędzy drzewami, wieje, słońce jakby za chmurami. Zeszliśmy w dół , zrobiłem kilka zdjęć , nie byłem zachwycony postanowiłem zmienić perspektywę. Zmieniłem więc obiektyw co było w tych warunkach wyjątkowo trudne. Pokręciliśmy się po okolicy ale już wiedziałem że będę musiał przyjechać tutaj popołudniu i złapać światło zachodzącego słońca na trzystumetrowych wydmach.
Miałem nosa, system opracowany wcześniej w Etoshy dwóch wyjazdów fotograficznych zdał egzamin tylko w tej części popołudniowej. Z perspektywy czasu zastanawiam się poważnie nad celowością porannej gonitwy. Poranne zdjęcia nie urzekają takim klimatem i kolorem pomarańczowych i rudych wydm.
Przypomina mi się zabawna sytuacja gdy część podróżnych zatrzymała się przy wydmie 45. Rozstawili statywy i trzęsąc się z zimna czekali na świt. Mdłe światło poranka powoli odsłaniało nam wydmę tworząc nawet miękkie cienie. Okazało się, że nie wszyscy turyści w tym towarzystwie są zapalonymi fotografikami. W przypływie dzikiej afrykańskiej wolności(albo z zimna) i ku przerażeniu reszty fotomaniaków jeden z Hiszpanów wbiegł na górę. Pozostawił za sobą „brzydkie” ślady bytności człowieka, które mimo silnego wiatru pozostały do końca dnia, tworząc górę mało dziewiczą i niegodną fotografii. Patrzyliśmy na jego zabawy na piasku- wbieganie machanie rękami zbieganie okrzyki jak na dokazywanie małego chłopca- przez palce, śmiejąc się pod nosem. Zazdrościliśmy jemu i wszystkim tym którzy potrafią tak się cieszyć z błahostek, potrafią wyluzować się całkowicie na urlopie. Polakom to nie zawsze wychodzi i albo są spięci, myślą cały czas o czymś innym niż odpoczynek, albo popadają w skrajność i ich frywolne zachowanie nie wywołuje uśmiechu, jak tu, ale częściej zgorszenie. Nie jest jednak z nami najgorzej, bo jak się okazało… tylko my się uśmiechaliśmy. Po pięciu minutach, gdy nieszczęśnik zbiegł do nas wśród ogólnej dezaprobaty wyrażanej podniesionym tonem, wszyscy patrzyli na niego jakby zbezcześcił świątynię. Jeden z Japończyków chciał bardzo dokonać samosądu na „niewiernym” doprowadzając prawie do walki. Ja nie przejmowałem się tym, ponieważ nie jestem profesjonalistą i byłem na miesięcznym urlopie. Mogę się tylko domyślać co czuł Japończyk, lecąc pół świata i czekając na ten niepowtarzalny wschód słońca nad pustynią Namib.
To od niej wzięła swoją nazwę Namibia jest najstarszą pustynią świata z najwyższymi wydmami dochodzącymi do 900 metrów nad poziomem morza. Ciągnie się u wybrzeży Atlantyku na długości 1300km szeroka na 160km. Jej historia sięga 120-170 mln lat wstecz. Jej niezwykłość polega na wilgotności, która sięga 80% a na samym wybrzeżu 100% (inne pustynie mają wartości 15-30%). Szacuje się, że 300 dni mgielnych na Wybrzeżu Szkieletowym, daje równowartość 150 mm opadów.
Tym razem nie baliśmy się sześciokilometrowego odcinka pustyni. Pojechałem tylko z bratem. Nie spotkaliśmy już tylu turystów, z kampu wyjeżdżaliśmy sami, pierwszy parking pusty tylko samochody równo zaparkowane czekają na jutrzejszych turystów. Dotarliśmy do doliny, świetny moment na zdjęcia, niesamowite światło niestety przy każdym drzewku grupka turystów ze czterdzieści osób głównie młodzież. Wycieczkę musimy wziąć na przeczekanie. Wygraliśmy, zostawiają nas zupełnie samych. Mogłem skupić się na zdjęciach a brat postanowił zdobyć najwyższy szczyt w okolicy. Bardzo szybko przekonał się że na odległości w Afryce trzeba brać poprawkę i to sporą. Gdy stałem już w cieniu, zorientowałem się że straciliśmy poczucie czasu , właściwie tylko wierzchołki wydm odbijały jeszcze światło. W całej dolinie zalegały głębokie cienie, a ja patrzyłem na brata zbiegającego z gigantycznej jaskrawopomarańczowej góry piachu. Wejście na góre i powrót zajęły mu prawie godzinę i nie mieliśmy szans dojechać do bramy kempingu przed jej zamknięciem. Oczywiście się spóźniliśmy, 18.20 to prawie noc, na szczęście dozorca mieszka niedaleko.
Fotografie © Antoni Kwiatkowski