Ma Pan za sobą jako juror trzy dni z filmami studenckimi, niezależnymi i amatorskimi. Jakie one były?
Obecna wizyta to ponowny debiut w roli jurora. O tyle to cenne, że potraktowałem to jako okazję do przyjrzenia się, co się w tej chwili dzieje, co ludzie kończący szkołę czy wstępujący w szranki z tym trudnym zawodem mają w tej chwili do zaproponowania. Okazuje się, że sporo, że to są propozycje często oryginalne, stoją na wysokim poziomie realizacyjnie, artystycznie, że są bez wątpienia warte uwagi.
A tematyka? Parę lat minęło, odkąd jako juror mógł się Pan przyjrzeć polskiej nieprofesjonalnej twórczości filmowej.
To ciekawe, bo jeśli chodzi o tematykę, to nie powiedziałbym, że się wiele zmieniło. Dominują tematy mocno „przy ziemi”, dotyczące niełatwej, codziennej egzystencji, to jest najczęściej mały, dość mroczny, dość szorstki realizm. Historie dotyczące spraw między ludźmi, problemów z życiem, chorobami, często śmiertelnymi, z chorobami psychicznymi. Powracają takie motywy, to zawsze było. Co się zmieniło? Podskoczył poziom, że faktycznie dostępność do wysokiej klasy sprzętu sprawia, że twórcy mogą opowiadać i potrafią korzystać z tego sprzętu. Nauczyli się to robić.
Jednym z filmów, nie nagrodzonych, ale poprzez osobę bohatera może bardziej poruszających jest film o niedołężnym Czesławie Kiszczaku.
Wiem, dlaczego on w pani został. Mnie ten film też ruszył, zaintrygował, ja go zapamiętałem. Wiadomo, że znamy kontekst. Wiemy, kim jest bohater tego filmu. Bardzo doceniam to, że jego wnuczka się zdecydowała na ten ruch, na ten gest. Nikt inny prawdopodobnie nie mógłby tego zrobić. Ucieszyłem się, że jest w szkole filmowej i że zdecydowała się na dość odważny ruch. To jest film poznawczo bardzo wartościowy, bardzo intrygujący bo wielu z nas ma taką ciekawość jak wygląda życie codzienne może nie dyktatora, ale byłego wicedyktatora i jak wygląda jego ciche odchodzenie, które jak zawsze jest bardzo smutne. Tu pojawiały się pytania, wątpliwości czy nie za głęboko weszliśmy w tę prywatność. Ja myślę, że odpowiedź na to pytanie najlepiej zna autorka. Ja powtórzę, że jestem jej wdzięczny za tę wizytę w tym miejscu.
Wracając do Konina i OKFA, jako jurorzy z Krzysztofem Majchrzakiem, Łukaszem Maciejewskim, Kubą Czekajem i Bartoszem M. Kowalskim mieliście zadanie nie tylko oceny, ale i omówienia filmów obecnych autorów. To jest forma rozmowy, ale też szansa przede wszystkim dla twórców, żeby się zmierzyć ze spojrzeniem fachowców, nie zawsze przychylnym, towarzyszą temu różne reakcje.
To nieuchronne, że te reakcje są różne. To wachlarz typów wrażliwości i temperamentów, to jest materia, która operuje w sferze wrażliwości bardzo ulotnych, bardzo delikatnych emocji i rzeczywiście z tym trzeba się obchodzić umiejętnie, z szacunkiem do twórczości, a jednocześnie wymaga to pewnej rzetelności, powagi w podejściu. Jeżeli nie wszystko budzi entuzjazm w jakimś filmie to można to w jakiś sposób zasugerować, wspomnieć o tym. Pamiętam siebie w roli uczestnika takich festiwali i to nigdy nie są łatwe momenty. Oczywiście każdy z nas woli słyszeć, że jest piękny i zdolny, niż że coś mu w filmie nie wyszło, ale to jest nieuniknione. Myślę, że nie było żadnej skrajności, że udało się odbyć te rozmowy w atmosferze zrozumienia, bo to nie tylko polega na tym, że byliśmy w jednej sali, ale zajmujemy się tym samym. Niektórzy z nas są na konkretnym etapie, inni są na innym. Rozumiem jak to jest być, siedzieć na miejscu twórcy, który jest bardzo przywiązany do własnej pracy, któremu bardzo zależy na tym, żeby zostać dostrzeżonym, czy żeby przynajmniej usłyszeć przychylną, a przynajmniej uczciwą, rzetelną opinię na temat swojego filmu. To nie są ani łatwe momenty, ani nie muszą być przyjemne.
Różnie się te akcenty rozkładały, ale myślę, że bardzo fajnie Panowie potraktowaliście twórców.
Też się cieszyłem, że to przebiegło akurat w taki sposób, że obyło się bez większych dramatów, mam nadzieję, że nikt się nie poczuł zraniony. Z pewnością są osoby, które się poczuły zawiedzione czy pominięte, ale nie da się niestety wyróżnić wszystkich. Tych filmów, które prosiły się o to, żeby głośno je wyróżnić na takiej imprezie i żeby bardziej dopieścić twórców, było więcej. Paru pogratulowałem gdzieś na boku, ale to jest oczywiście mało.
Ciekawy fragment Pana pracy to realizacje sceniczne i telewizyjne oper, w Katarze, RPA, Białymstoku, Łodzi.
Ostatnio pracowałem w operze kilka lat temu, zrealizowałem w 2014 Czarodziejski flet w Operze i Filharmonii Podlaskiej. Wcześniej pracowałem za granicą, tam realizowałem Aidę w ciekawych okolicznościach, bo to był ogromny, wielkoformatowy spektakl na stadionie w Katarze na urodziny księcia Kataru, czyli była to imponująca skala, bardzo prestiżowe przedsięwzięcie, zwieńczenie tygodnia kultury tam, transmitowane zresztą na cały Półwysep Arabski, to także realizowałem. Pół miasta, czyli w przypadku Kataru pół państwa było sparaliżowane z powodu tego wydarzenia. To było wyzwanie. Wcześniej wyzwaniem o podobnej skali była Madame Butterfly na stadionie w Pretorii w RPA.
Jak Pan trafił do opery?
To był ciekawy splot okoliczności. To też jest dowód na to, jak ważne są spotykania w życiu. Realizując Madame Butterfly w Teatrze Wielkim w Łodzi poznałem tam włoskiego reżysera, z którym pogadaliśmy przez dwa wieczory i on mnie po prostu zapytał, czy nie mam ochoty zrealizować Madame Butterfly w Pretorii. Długo się nie zastanawiałem. Miałem ochotę, pojechałem tam może dwa miesiące później i już razem realizowaliśmy. To się szybko robi, to kwestia dwóch tygodni, żeby przygotować taki spektakl. Wiąże się to z dużymi wyzwaniami, sporymi napięciami, to praca z kilkusetosobową, międzynarodową ekipą. No i świetne doświadczenie. Jak się pominie stresy, napięcia, ryzyko, które się z tym wiąże to poza tym są same zalety.
A czy Pan czyta partyturę?
To jest ciekawe pytanie, ponieważ nie mam wykształcenia muzycznego i nie znam języka niemieckiego, czyli realizując Czarodziejski flet musiałem znaleźć swój własny sposób na to, żeby się odnaleźć, żeby wiedzieć, w którym fragmencie opery jesteśmy i o co w nim chodzi. Było to łatwiejsze w przypadku Carmen, która jest śpiewana po francusku, z tym językiem jestem trochę bliżej, więc sobie radziłem, z językiem włoskim także nie jest źle, ale opera Mozarta po niemiecku to było wyzwanie, ale można to zrobić. Natomiast taką prawdziwą, z głębi duszy moją pasją jest oczywiście kino.
Wrócił Pan do fabuły, ostatnio udanym serialem kryminalnym w telewizji z akcją na magicznym Dolnym Śląsku, a w kwietniu miała miejsce kinowa premiera z klimatycznym Bikini blue z Tomaszem Kotem.
Na ten film, który skończyliśmy niedawno czekałem dość długo. Chciałbym, żeby to oczekiwanie na następny było nieco krótsze. Pracuję intensywnie nad kolejnym tekstem, tym razem nad scenariuszem pisanym we współpracy, ale moim. Więcej nie zdradzę, ale bardzo bym chciał, żeby realizacja nastąpiła w najbliższym czasie.
W takim razie tego serdecznie Panu życzę.
Bikini Blue
Premiera: 21 kwietnia 2017
Akcja filmu rozgrywa się w Wielkiej Brytanii w roku 1953. Głównymi bohaterami są małżonkowie: polski żołnierz Eryk Szumski i Dora, młoda Angielka. Pewnego dnia w ich sielskie życie wkrada się choroba Eryka i ścigająca, zatajona przed żoną, przeszłość. Po nieudanej próbie samobójczej Eryk przebywa w Mabledon Park, szpitalu psychiatrycznym przeznaczonym dla byłych polskich żołnierzy dotkniętych wojenną traumą. Dora wyrusza w podróż, która ma wyjaśnić dzielącą ich tajemnicę.
Fotografie © Materiały prasowe OKFA