Pańska ulubiona książka z dzieciństwa to…?
„Czarnoksiężnik z Archipelagu”
Ursuli K. Le Guin. Najpierw tata opowiadał mi kolejne fragmenty w drodze do przedszkola,
potem czytano mi ją na wakacjach, a potem sam nie mogłem się od niej oderwać.
Czy jako dziecko czytał Pan przygody Doktora Dolittle’a?
Pamiętam, że kiedy miałem kilka lat, mama czytała mi je do snu. Później sam już do nich nie wracałem.
„Doktor Dolittle i jego zwierzęta”, książka z 1920 r., to od lat lektura szkolna, w związku z tym doczekała się już kilku przekładów na język polski. Czy były miejsca, które sprawiały Panu kłopoty, a jeśli tak, to czy sprawdzał Pan, jak wybrnęli z nich poprzednicy?
Powieść jest napisana językiem bardzo lekkim, przystępnym, płynącym. Największym wyzwaniem była próba uchwycenia jej stylu i zachowania go w języku polskim, który – z uwagi na większą precyzję – często wymusza bardziej skomplikowane struktury językowe. Mam nadzieję, że się udało. Do wcześniejszych tłumaczeń zerknąłem, kiedy zaczęły pojawiać się w powieści motywy (mówiąc łagodnie) niepoprawne. Zastanawiałem się, jak moi poprzednicy i poprzedniczki poradzili sobie choćby ze sceną dosłownego (!) wybielania czarnoskórych. Okazało się, że nie musieli sobie z tym radzić wcale, bo tekst „Doktora Dolittle’a” był w kolejnych edycjach wielokrotnie zmieniany i okrajany z wątpliwych czy bulwersujących treści. Dlatego w najnowszych polskich przekładach większość z nich w ogóle się nie znalazła.
Jako że tłumaczyłem pierwsze wydanie powieści, postawiłem na maksymalną wierność wobec pierwowzoru, choć było to momentami emocjonalnie wyczerpujące. Widzę wartość w tym, że polski czytelnik może zapoznać się z tym dziełem w jego oryginalnym brzmieniu, choć moim zdaniem rzecz powinna być poprzedzona wstępem, wyjaśniającym kulturowe i historyczne uwarunkowania występujących w niej rasistowskich treści.
Czy w zachowaniu postaci lub budowie świata przedstawionego jest coś, co dziś budzi Pański sprzeciw jako dorosłej osoby?
Kiedy zdenerwowana papuga Polinezja życzy czarnoskóremu księciu, któremu Doktor Dolittle wybielił twarz, żeby stał się „jeszcze ciemniejszy niż wcześniej”, trudno się nie wzdrygnąć. Czarnoskórzy mieszkańcy królestwa Jolliginki są w powieści przedstawiani jako istoty bliskie, a nawet czasami od nich gorsze. Król Jolliginki jest zabobonny, złośliwy i okrutny, a żyje w pałacu z błota. Obrazu dopełniają jeszcze ilustracje autora, na których czarni są przedstawiani w sposób karykaturalny. Nie chcę przypisywać Loftingowi złych czy nienawistnych intencji, z pewnością był jednak wytworem swojej epoki i zabrakło mu empatii, żeby unieść się nad ograniczenia tamtych czasów.
Kiedy czytam tę książkę dziś, zadziwia mnie postać afrykańskiego księcia Bumpa. To ktoś, kto wychował się na naszych baśniach i chce powielać schematy kulturowe z regionu europejskiego – to dlatego jego marzeniem jest, by się wybielić, mieć niebieskie oczy i nosić zbroje jak książęta ze znanych nam baśni. Czy Pańskim zdaniem książka Loftinga utrwala nasze poczucie wyższości względem innych narodów?
O księciu Bumpo już wspominałem. W kolejnych wydaniach książki chciał zmienić się w lwa (a Doktor układał mu włosy we wspaniałą grzywę), dawał się zahipnotyzować papudze Doktora, albo w ogóle znikał, co pokazuje, jak problematyczną jest postacią. W dzisiejszych czasach, kiedy tak dużo mówi się o tym, czy mamy prawo usuwać dzieła kultury z kanonu dlatego, że urażają naszą rosnącą wrażliwość, warto zwrócić uwagę na księcia. Tak, uważam, że „Doktor Dolittle” może utrwalać w europejskim czytelniku poczucie wyższości. Ale nadal sądzę, że przedstawienie oryginalnego tekstu, zgodnego z zamysłem autora to rozwiązanie lepsze niż stosowana od dziesięcioleci cenzura, wycinanie, skracanie i modyfikowanie fragmentów uznawanych za niewłaściwe, żeby móc z czystym sumieniem przedstawić czytelnikowi bajkę o gadających zwierzętach. Wszystko albo nic!