Park Etosha był właściwie główną i najciekawszą atrakcją naszego pobytu w Namibii i to nie tylko dla mnie i brata (entuzjastów przyrody), ale i reszty wycieczki. Dziewczyny wyjątkowo źle znosiły efekty uboczne Malarone. Bały się dosłownie wszystkiego ludzi, wysokości, szybkości i przestrzeni, nie wspominając już o dzikich zwierzętach. Na szczęście, piękno przyrody, ciekawość i chęć obserwacji nowych gatunków zwierząt zwyciężyły.
Etosha Park zajmuje powierzchnię 22270 km² (powierzchnia zbliżona do powierzchni Holandii !). Unikatowy na skalę świata ze względu na możliwość samodzielnego poruszania się po jego terenie. Nie ma to nic wspólnego z popularnymi w reszcie Afryki safari (określona trasa przejazdu, przewodnicy). Tutaj sami decydujemy gdzie i kiedy będziemy „szukać” zwierząt. Noc to również pora obserwacji, umożliwiają je oświetlone wodopoje Dobra lornetka to podstawa. Park Etosha śmiało zasługuje na miano Sanktuarium dzikiej przyrody
Sercem parku jest Etosha Pan (miejsce suchej wody) – rozległa, pozbawiona roślinności, płaska depresja o powierzchni ponad 4 tys. km², będąca domem dla wielkich stad zwierząt. Ma ok. 130 km długości i ok. 50 km szerokości. Przez większą część roku jest to solnisko pozbawione wody. W porze suchej ogromne ilości zwierząt zbierają się przy wodopojach ulokowanych na obrzeżach Etosha Pan będąc dobrym „celem” dla obserwatorów dzikiej przyrody.
Do Parku wjechaliśmy od wschodu. Pierwszym kempingiem, w którym się zatrzymaliśmy, był Namutoni. Stary niemiecki fort o białych murach przypomina o kolonialnej historii Namibii. Jest to jedno z najmłodszych państw Afryki. Od końca XIX wieku do I WŚ była to kolonia niemiecka, zwana Niemiecką Afryką Południowo-Zachodnią. Podczas I WŚ zajęta przez Związek Południowej Afryki (obecnie RPA) i Wielką Brytanię. Po wojnie oddana pod kontrolę Związku przez Ligę Narodów.
Następnie, w 1966r. ONZ odebrała RPA mandat i ustanowiła urząd Komisarza ONZ do spraw Afryki Południowo-Zachodniej (1968 wprowadzono nazwę Namibia). Namibia została zaanektowana przez RPA pomimo wielu uchwał wzywających do zwrotu tego terytorium. W 1988r. Uchwalona została zgoda na niepodległość Namibii, w zamian za wycofanie wojsk kubańskich z Angoli. Namibia proklamowała niepodległość 21 marca 1990 roku.
To nie była nasza pierwsza noc spędzona w Afryce, ale pierwszy raz poczuliśmy, gdzie tak naprawdę jesteśmy. Nocowaliśmy w namiotach na dachu naszej wypożyczonej Toyoty. Od sawanny i dzikich zwierząt oddzielał nas płot, który nie miał na celu zabezpieczać nas przed nimi, ale raczej stanowił informację dla turystów, gdzie kończy się kemping. Szczerze mówiąc, w niektórych miejscach w ogóle nie było płotu tylko tabliczka z napisem „Enter at own risk”.
Wreszcie nie słyszeliśmy zgiełku miasta, wieczornych imprez ani uciążliwych odgłosów cywilizacji, zasypialiśmy nasłuchując Afryki.
Rano pobudka przed świtem, szybkie śniadanie, zwijanie namiotów i wyjazd w trasę. Nigdy wcześniej nie byliśmy w takim miejscu, więc każdy wyobrażał sobie park po swojemu. To, co zobaczyliśmy wyjeżdżając na zupełnie białą drogę, prowadzącą do kolejnego kempingu – Halali, przeszło nasze oczekiwania. Od razu przypomniała nam się scena z filmu Park Jurajski, gdy naukowcy po raz pierwszy zobaczyli na wolności dinozaury. Przed nami rozciągała się ogromna dolina ze stadami różnych zwierząt. Na sawannie pasły się sprinkboki, zebry, gnu i oryxy, w powietrzu i na gałęziach drzew widzieliśmy przeróżne ptaki.
Zwierzęta nie bały się samochodu, spokojnie można było je fotografować jeśli były bliżej albo obserwować przez lornetkę gdy stały daleko. Jedyną zasadą, jakiej przestrzegali wszyscy był zakaz otwierania drzwi i wychodzenia z pojazdu.
Po pięciu godzinach wyrywania sobie lornetek i „przeczesywania” zarośli koło godziny 11 zrobiło się za gorąco dla nas i dla zwierząt również, więc powoli zaczęliśmy się kierować do Halali.
Odpoczęliśmy, przygotowaliśmy obiad z zapasów zrobionych jeszcze w stolicy. Nie było problemu z uzupełnieniem czegokolwiek po drodze, oprócz paliwa. Trzeba zawsze pamiętać o tankowaniu gdy tylko nadarzy się okazja. Mimo 140 litrowego zbiornika zdarzały się sytuacje, gdy jeździliśmy na rezerwie. Było to spowodowane albo naszymi błędami w nawigacji i oszacowaniu trasy, albo złym oznakowaniem stacji benzynowych (zaznaczona na mapie stacja tak naprawdę nie istniała).
Około godziny 15 wyjechaliśmy ponownie. W parku jest wiele oczek wodnych, połączonych siecią dobrze oznakowanych szutrowych dróg. Nie mogliśmy się zdecydować, które zobaczyć w pierwszej kolejności. Rozwiązanie podsunęli przejeżdżający turyści. Byli na tyle uprzejmi że wracając, sami nas zatrzymali i zdali relację przy którym wodopoju co można zobaczyć.
Bez zastanowienia wybraliśmy miejsce, gdzie widzieli nosorożca. Oczko było wyjątkowo zatłoczone i to nie tylko dzięki różnym zwierzętom ale i obserwatorom.
Czarny nosorożec był główną atrakcją popołudniowego wyjazdu ale nie jedyną. Po drodze widzieliśmy dropa olbrzymiego, sekretarza, kraskę, mnóstwo ptaków drapieżnych, a ze zwierząt naziemnych strusie, żyrafy, impale, szakale i karakal, czyli ryś stepowy. Usatysfakcjonowani bezkrwawymi łowami, z pełną kartą po całym dniu fotografowania, wracaliśmy o zachodzie słońca.
Zanim zaparkowaliśmy i postawiliśmy namioty było już zupełnie ciemno. Zjedliśmy obfitą kolacje ponieważ było wcześnie – godzina 19 a czekała nas jeszcze nocna obserwacja przy oświetlonym wodopoju. Miejsce przygotowane jakieś 300 metrów za poza kempingiem, osiąga się przechodząc słabo oświetloną ścieżką wznoszącą się stromo pod górę. Na szczycie, pod dachem ustawionych było kilka ławek, zajętych już w większości przez obserwujących. Niedaleko przed nami i poniżej był oświetlony stawik a przy nim para nosorożców. Ludzie w większości zachowywali się cicho, mimo wszystko każda rozmowa i przemieszczanie w obrębie „czatowni” powodowały hałas. Zastanawialiśmy się, czemu zwierzęta nas nie wyczuły. Po chwili zorientowaliśmy się , że jesteśmy zagłuszani przez odgłosy strumienia wody wydobywające się z głośników. Było to na tyle skuteczne, że zwierzęta nie usłyszały ani okrzyków podnieconych dzieci, ani głośnych rozmów przez komórkę w stylu „Jestem w Afryce, właśnie pije piwo i patrzę jak wielki nosorożec wskakuje na takiego małego.”
Po parze nosorożców, ku uciesze wszystkich wyszedł z zarośli lampart. Rzadki i trudny do obserwacji kot pojawił się dosłownie na moment, tylko żeby zamoczyć pysk i po chwili go już nie było.
Ludzie powoli wracali do kempingu bo nic się nie działo. Około północy nadeszło stado słoni, dorosłe osobniki piły, młodsze bawiły się ze sobą i wężem doprowadzającym wodę. W końcu, jeden z nich niefortunnie wyciągnął go zza maskujących kamieni i urwał. Cieknąca woda uderzała pod ciśnieniem o skały, powodując nienaturalny dźwięk. W jednej chwili całe stado spłoszyło się i wiedzieliśmy, że to koniec obserwacji.
Następny dzień przyniósł nie mniej atrakcji. Rano, po niecałej godzinie, wypatrzyliśmy 5 lwic ze swoją zdobyczą. Liczyliśmy, że pojawią się samce, ale nie mieliśmy szczęścia. Dopiero pod koniec porannej wycieczki przystanęliśmy obok dwóch samochodów. Próbowaliśmy wyczuć, co oni widzą, czego my od razu nie zauważyliśmy. Bardzo ciężko jest wypatrzeć lwa, jeżeli sam nie podniesie głowy albo ogona. Samce, które pokazały się na horyzoncie, były zdecydowanie najdalej ze wszystkich obserwowanych przez nas zwierząt, jednak udało się je sfotografować.
Po południu, razem z bratem, postanowiliśmy odwiedzić miejsce polowania lwic. Liczyliśmy albo na samce, albo na jakiś padlinożerców. Podjechaliśmy w znajome miejsce i okazało się że sytuacja nie uległa zmianie, widzieliśmy tylko odpoczywające lwice. Poczekaliśmy 40 minut i chcieliśmy już wracać, ale… no właśnie nie dało się. Bardzo sprytnie, dla naszej wygody, zostawiliśmy sobie klimatyzację włączoną i przez niecałą godzinę rozładowaliśmy akumulator. Nasze komórki nie miały zasięgu(mimo że operator był miejscowy), więc nie mogliśmy skontaktować się z dziewczynami. Mieliśmy w perspektywie noc w parku, przy lwach, a dziewczyny brak kolacji i noc na krzesełkach pod gołym niebem (w nocy było zimno poniżej 10 stopni). Na szczęście, tuż przed zachodem słońca zatrzymaliśmy turystów niemieckich wracających do kempingu, prosząc o poinformowanie dziewczyn i recepcji parku.
„Rescue team” specjalnie się nie spieszyli. Po 2 h zauważyliśmy za sobą światła, ale szczerze to najpierw usłyszeliśmy muzykę i to nie afrykańską tylko klubową. Podjechał do nas pickup z czterema kolesiami i dwoma laskami, które malowały sobie paznokcie! Nie wyglądali na pracowników parku byli ubrani w t-shirty a samochód nie miał żadnego logo. Nie mogliśmy się dowiedzieć, kto ich zawiadomił, ani z którego kempingu przyjechali. Wyszli z samochodu, podeszli do nas, a gdy powiedzieliśmy o lwach, które czaiły się niecałe 50m od nas w ciemności, zaczęli się śmiać. Teraz najlepsze- „zasugerowali” byśmy wysiedli z samochodu i oddali kluczyki, a oni to naprawią. Przypomniał mi się przyjaciel pani Doroty, u której gościliśmy w Windhouk. Henry pochodzi z Soweto, opowiadał nam wiele ciekawych historii i na koniec zawsze ostrzegał „this is Africa” . Musieliśmy wiec być bardzo ostrożni, ale w tej chwili oddaliśmy klucze do wypożyczonego samochodu z naszymi zapasami, sprzętem i bagażami obcym. Po pobieżnych oględzinach stwierdzili, że trzeba popchnąć. Postanowiłem im pomóc, nie odchodząc od miejsca pasażera i przy otwartych drzwiach pchać, trzymając za przedni słupek. Niestety, nowy kierowca stwierdził , że nie mogę, bo to niebezpieczne. Zdecydowanie bezpieczniej było wyjść i czekać na nich w ciemności, przy lwach. Wymyśliliśmy, że zawsze możemy się pocieszyć ich samochodem, więc z bratem przysunęliśmy się do pickupa. Jakby co, to zawsze mogliśmy uprowadzić ich samochód razem z kobietami, a później zrobić wymianę. Dziewczyny dalej malowały paznokcie, muzyka dudniła, a nasz samochód oddalał się w mroku. Po chwili zapaliły się światła i zarzęził silnik, chłopaki przebiegli jeszcze 20 metrów i wrócili oddając kluczyki. Jaki morał z wycieczki? Miejscowi odstraszają dzikie zwierzęta europejską muzyką.
Mówiąc o ciekawych zdarzeniach, pominąłem jedno z Namutoni, nie opisałem tamtejszego oświetlonego wodopoju, do którego wybieraliśmy się po swojemu. Zaparkowaliśmy na końcu kempingu przy drodze, jak nam się wtedy wydawało, do oczka. Cieszyliśmy się, że będziemy mieli niedaleko. Ponieważ przyjechaliśmy późno, nie zwiedzaliśmy specjalnie starego fortu, tylko zaraz po jedzeniu, ale wciąż głodni zwierząt ruszyliśmy najbliższą ścieżką. Nie była ona oświetlona, ale mieliśmy farta, bo była pełnia i wszystko było widać.
Po dziesięciu minutach coś nas tknęło – może to nie ta droga , przeszliśmy jeszcze kilka metrów i usłyszeliśmy koło nas w krzakach niski pomruk, bardzo niski i głośny. Podobno nie wolno uciekać jak się spotka lwa, bo tak robią jego ofiary, ale nam starczyło odwagi na pierwsze kilka kroków spokojnego odwrotu. Reszta to był bieg w dzikim popłochu. Tak odkryliśmy drogę, którą strażnicy wyjeżdżają na nocne patrole, lub obserwacje. Nie wszędzie są płoty i nie wszędzie tabliczki, a my byliśmy kawał za kempingiem, i to w nocy.
Z Halali ruszyliśmy do ostatniego naszego przystanku w Parku Etosha – Okaukuejo. Próbowaliśmy dotrzeć jeszcze do Dolomiti Camp, ale tam jest ograniczona ilość domków, a pola namiotowego brak. Przełknęli byśmy zawrotne ceny dla niemieckich emerytów, ale czas oczekiwania na wolną logge był dla nas za długi. Mieliśmy cały kraj do przejechania.
Poranna wycieczka była bardzo wybiórcza. Z daleka rozpoznawaliśmy kształty znajomych zwierząt. Jechaliśmy już szybciej i obserwowaliśmy albo nowe gatunki, albo wyjątkowo ujmujące sytuacje.
W nowym kempingu postanowiliśmy trochę poleniuchować. Obiad wreszcie w knajpie przy basenie i relaks w wodzie. W menu steki z impali i elanda, miejscowych antylop, sałatka i słodkie ziemniaki. Standardem naszego menu przez cały wyjazd było mięso albo w formie braii czyli grilla, albo danie jednogarnkowe właściwie gulasz , przygotowywany w żeliwnym naczyniu. Przepisy, technikę, przyprawy no i oczywiście naczynie dostaliśmy od wcześniej wspomnianego Henrego. Oczywiście urozmaicaliśmy sobie jadłospis daniami typowo nie afrykańskimi, jak naleśniki z nutellą, czy zupa z suszonych owoców z dodatkiem kisielu, ale tylko sporadycznie.
Ostatni dzień wyglądał podobnie. Pod koniec mieliśmy lekki niedosyt związany z tym ,że nie udało nam się zauważyć słonia w dzień, podczas własnych poszukiwań, jedynie podczas wieczornych obserwacji. Po chwili wpadliśmy na wielkiego samca idącego środkiem drogi. Zjechaliśmy na bok, ale on i tak minął nas szerokim łukiem przechodząc przez zarośla. Pełni wrażeń i w pełni usatysfakcjonowani (widzieliśmy wielką piątkę oprócz bawołu bo tam nie występuje), opuszczamy Park Etosha i kierujemy się na północ do Opuwo.