Swoją wyprawę „Ameryka Południowa Siłami Natury” rozpocząłeś w styczniu 2013. Według pierwotnego planu miałeś ją zakończyć dopiero w lutym 2014 roku, jednakże okazało się, że udało Ci się dotrzeć na miejsce 98 dni przed planowanym zakończeniem. Jak się czułeś wbiegając do Morza Karaibskiego w Punta Gallinas w Kolumbii?
Takie zakończenie to mieszanka emocji, szczęście trawi się przez smutek – ale w sumie to radość z osiągniętego celu. W końcu o tym marzyłem od tylu lat. Z drugiej strony – spełnienie marzenia to życie z jednym marzeniem mniej. Tyle że nie było czasu na oblewanie sukcesu, trzeba było zorganizować wodę (bo się skończyła), znaleźć nocleg i transport na następny dzień. Czyli jakby podróży ciąg dalszy, tyle że w innej formie. Bo koniec jednego jest początkiem drugiego, i to chyba dlatego byłem szczęśliwy – nowe wyzwania przede mną.
9 lat marzeń i planów. Skąd się w ogóle wziął pomysł na tak szalone przedsięwzięcie?
Spływałem barką rzeczną po brazylijskiej Amazonce. Bujałem się w hamaku, kiedy nagle w środku nocy zatrzymaliśmy się i na pokład wciągnęli białego człowieka. Bardzo zaintrygowała mnie opowieść tego Szwajcara, który od kilku tygodni spływał sobie Amazonkę kupioną łódką wiosłową. Znudziło mu się, więc sprzedał łódź i teraz załapał się na naszą barkę towarową. Nie miał nawet brazylijskiej pieczątki w paszporcie, tylko jakiś papierkowy świstek od policjanta z pobliża granicy brazylijsko-ekwadorskiej. Zaimponował mi. Nawet więcej, po prostu pokazał mi na własnym przykładzie, że można wychodzić poza szablony, można robić rzeczy samemu, trzeba tylko chcieć. Po tej rozmowie nie potrafiłem zasnąć, wyciągnąłem zeszyt i naszkicowałem mapę Ameryki Południowej. Postanowiłem, że kiedyś przekroczę ten kontynent bez użycia żadnego napędu silnikowego. Spojrzałem na mapę i wymyśliłem – z południowego na północny przylądek. Było to 15 kwietnia 2004 roku.
Część trasy pokonałeś wraz ze swoją żoną Ewliną, jednak przez zdecydowaną większość czasu byłeś sam. Jak sobie radziłeś z samotnością?
Nie mam problem z przebywaniem samemu. Jest to dla mnie naturalne. Byłem sam, ale nie samotny.
Razem z Tobą podróżowała żołta dmuchana kaczuszka: Grażyna. Mógłbyś nam ją bliżej przedstawić?
Grażynka jest moją towarzyszką podróży od 2003 roku. Wszystko zaczęło się w domu studenckim, gdzie z innymi oszołomami pływaliśmy w lodowym jeziorku na Zakrzówku w Krakowie – w towarzystwie Grażynki. Tyle, że ja wziąłem kaczuszkę ze sobą na dalszą drogę.
W czasie podróży mijały Cię różne rocznice, urodziny, święta. Starałeś się je jakoś obchodzić czy też raczej w ogóle nie zwracałeś na nie uwagi?
Jestem przywiązany do dat i liczb. O wszystkich pamiętałem, ale z ich obchodzeniem różnie wyglądało. Jeśli akurat trafiłem do cywilizacji, to ucztowałem to zwykle lepszym posiłkiem. W naturze jednak pozostała tylko sama myśl.
Używałeś 19 różnych środków transportu. Wśród nich znalazły się między innymi niebieska taczka oraz wózek sklepowy. Żaden nie był napędzany siłą motorową i byłeś w tym bardzo stanowczy, odmawiając nawet jeżdżenia windą w Santiago de Chile. Podróżowanie, którym z nich najlepiej wspominasz?
Nie potrafię porównać tych środków transportu – myślę jednak, że najwięcej radości sprawił mi wózek sklepowy, hulajnoga, taczka I rolki. To chyba ze względu, iż były to środki nie planowane przed wyprawą – czyli zupełna spontanika. Pomagało to też nawiązać ciekawe znajomości z napotkanymi ludźmi.
Swoją podróż podzieliłeś na 19 etapów. Który z nich był najtrudniejszy i dlaczego?
Najtrudniejszy okazał się odcinek Parku Pumalin. Po pierwsze miałem zakaz wstępu od właściciela tego największego prywatnego parku świata. Po drugie praktycznie wszyscy na internecine mówili mi, że tego lasu przejść się nie da – gęsto, klify, rwące rzeki, zapadająca się ziemia (pod cieńką warstwą korzeni), spróchniałe pnie drzew, zupełna izolacja, nawet inne ssaki tam się nie zapuszczją. Okazało się, że w zasadzie mają rację – pierwsza godzina marszu to 300 metrów pokonanego dystansu. Męczyłem się fizycznie, ale przede wszystkim psychicznie. Szedłem bardzo powoli, pomału zaczynało brakować jedzenia. Do tego częste zwisanie na lianach i innych korzeniach roślin, no i upadki – złamałem karbonowe kijki, teraz przez rzeki przechodziło się trudniej (jak badać głębokość wody – drewnianym kijem trudniej).
Mimo to przesuwałem się, chociaż bardzo martwił fakt, że nie zdążę na spotkanie z umówionym kajakarzem – miał przywieźć od strony morza dwa kajaki. Na szczęście nad rzeką znalazłem połącznie satelitarne i przełożyłem spotkanie. Najgorsze jednak to wypadek pontonem. Dokładny opis znajdziecie u mnie na blogu. Była to lekcja, która mogła mnie bardzo dużo kosztować. Jednak wszystko skończyło się szczęśliwie.
Podczas moich podróży zawsze bardzo mnie fascynują spotkania z innymi Polakami. Zarówno tymi mieszkającymi w danym kraju jak i innymi podróżnikami. Dużo naszych rodaków spotkałeś w trakcie przemierzania Ameryki Południowej?
Nie spotkałem wielu Polaków, ale jak już, to były to miłe spotkania, jak to z podróżnikami. Może spotkałem Polaków nie więcej niż 10 razy, z czego tylko połowa tak, aby wyjść razem na obiad/piwo pogadać. Jednak lubię te momenty, ładują mnie pozytywnie.
Stare przysłowie mówi, że podróże kształcą. Również Ty na swoim blogu wielokrotnie wspominasz różne lekcje, które dostałeś od natury. Którą z nich uważasz za najbardziej wartościową?
W tej podróży dostałem wiele lekcji, wszystkie na swój sposób wartościowe. Ponton dał mi do zrozumienia, że nie należy ponosić zbędnego ryzyka bez konieczności, o mały włos wpadnięcie pod ciężarówkę uzmysłowiło, że największym niebezpieczeństwem w podróży jest człowiek, a szczególnie na drodze.
Najbardziej zaskakujacą lekcją było chyba odkrycie, że miejscowi ludzie znają swój teren bardzo słabo, nie mogli mi więc służyć jako rzetelna informacja, tam gdzie nie miałem map.
Co do wartości lekcji, to stale potwierdza się to samo – widzę jakie inni mają życie, no i cieszę się z tego co mam – nie mam prawa na nic narzekać.
Na swoim blogu piszesz: „Przebywanie w naturze jest piękne, ale powrót do komfortowych przyzwyczajeń – chyba silniejsze”. Jak się czujesz po powrocie do domu?
Powrót do domu był bardzo łatwy. Ja mam tą zaletę (chociaż czasami myślę że to wada – brak jakieś większej więzi emocjonalnej) do natychmiastowego przystosowywania się do nowych warunków – to mi bardzo pomagało w trasie, ale w domu nie miałem tego poczucia powrotu z „dziczy”. Od razu czułem się jakbym wcale na dłużej nie wyjechał, do pracy pozedłem kilka dni po przyjeździe – dla mnie to norma.
Patrząc na mapę Twoich podróży odnoszę wrażenie, że byłeś już niemal wszędzie. Jakie masz plany na przyszłość?
Ilość krajów nie oddaje w żaden sposób „bycia wszędzie”. Z wielkich hitów atrakcji turystycznych światowej klasy już tak bardzo wiele nie zostało, ale wyjazd do nawet tego samego kraju, nawet i w to samo miejsce, ale innym sposobem (np. pieszo) to zupełnie inna percepcja. Inni ludzie, inne okoliczności. Moim problemem nie są plany, bo tych jest pełno – tylko czy zdążę je w życiu zrealizować?
Fotografia © Michał Kozok