Co jakiś czas widzimy wielkie imprezy, z których dochód przeznaczany jest na fundacje charytatywne. Czasem są to koncerty z udziałem największych gwiazd, czasem maratony i półmaratony w największych miastach świata, a czasem wystawne kolacje połączone z licytacją wszelakich dóbr.
Są to jednak wydarzenia, które angażują całe rzesze pracowników, miesiące organizacji i przygotowań, i bardzo często wielkie nakłady finansowe (pokrywane zwykle przez sponsorów). Oczywiście pomoc taka jest nieoceniona i fundusze zbierane w ten sposób stanowią ogromny procent przychodów fundacji. Jednak czy udział w takich imprezach i działaniach to wszystko, co możemy zrobić dla ludzi, którzy potrzebują naszej pomocy? Czy jest jeszcze coś, co każdy z nas, jako jednostka, może zrobić, aby ta pomoc nie ograniczała się jedynie do jednorazowego aktu polegającego zwykle na wsparciu finansowym?
Świadomość potrzeby pomocy rodzi się w nas na skutek działania bodźców. Najskuteczniejszym, ale zarazem najbardziej tragicznym bodźcem jest pojawienie się choroby u nas samych lub wśród naszych najbliższych. Tak samo było i w moim przypadku. Moja mama dowiedziała się o raku jajnika 3C w 2004 i jej walka z tym cichym zabójcą trwała całe siedem lat. W tym czasie przyjęła ok 100 wlewów chemii, dziesiątki litrów krwi (gdy była potrzebna transfuzja) spędziła tysiące godzin w szpitalach i przetrwała kilka bardzo poważnych operacji. Jej walka niestety okazała się bezskuteczna. Mama zmarła w czerwcu 2011 roku, a dla mnie czas się zatrzymał na chwilę właśnie w tym momencie. Zacząłem się zastanawiać, co mogłem jeszcze zrobić, żeby jej pomóc, co się nie udało, co przeoczyliśmy. Zdałem sobie wtedy sprawę z tego, że kompletnie nikt nie mówi o raku jajnika, a nasza wiedza o tej strasznej chorobie jest równa praktycznie zeru. Pomyślałem, że skoro nie mogłem pomóc jej, to spróbuję pomóc innym zwiększając ich świadomość.
Postanowiłem, że skupię się na zbieraniu funduszy dla fundacji wspierającej kobiety z rakiem jajnika i budującej jeden z największych ośrodków badań nad tą chorobą. Jednak potrzebny mi był pomysł, dzięki któremu mogłem dotrzeć do dużej ilości ludzi. Nie chciałem po prostu być pośrednikiem w zbieraniu funduszy i zwiększaniu świadomości. Chciałem czynnie we wszystkim uczestniczyć. Przejście 100 km w 24 godziny wydawało mi się największym wyczynem, z jakim mógłbym się zmierzyć, ale jednocześnie takim, którym mógłbym uczcić pamięci mojej mamy. Jak połączyć te wszystkie elementy? Wraz z przyjacielem, który przechodził dokładnie to samo, stworzyliśmy kampanię polegającą na sprzedaży naszych kroków, które mieliśmy postawić w trakcie wyczerpującego 100 kilometrowego marszu – Back On My Feet. Powstała strona internetowa Back On My Feet, na której każdy mógł te kroki zakupić i zostawić dla nas wiadomość na dowolnie wybranym odcinku naszej trasy. Uzupełnieniem tego była grupa na Facebooku, która w ciągu kilku miesięcy urosła do kilkuset osób. Kampania okazała się wielkim sukcesem. Tym bardziej, że stworzyliśmy ją sami i praktycznie bez generowania jakichkolwiek kosztów. Wszystkie w ten sposób zebrane pieniądze były automatycznie przekazywane fundacji Ovarian Cancer Action w Londynie. Rozsyłaliśmy informacje prasowe dniami i nocami. Chcieliśmy, aby jak najwięcej ludzi zaczęło mówić o tej strasznej chorobie. Ku naszemu zdziwieniu, kampanią zainteresowała się brytyjska, polska i szwedzka prasa. Pojawił się artykuł w The Evening Standard, a wywiad z nami przeprowadził również The Sun.
Sam marsz był dla nas niezwykłym wyczynem. Dotarłem do mety odwodniony i bez czucia w palcach u nóg. Jednak satysfakcja ukończenia tego ultramaratonu była tak wielka, że ból poszedł szybko w zapomnienie. Przed marszem robiliśmy wszystko, aby pomóc innym kobietom. Sam marsz był dedykowany naszym mamom.
Już dwa dni po ultramaratonie, zacząłem myśleć o kolejnej kampanii. Nie chciałem, aby coś, co tak wiele nas kosztowało, skończyło się tak szybko. Tym razem poszedłem o krok dalej i wraz z przyjaciółmi nagraliśmy piosenkę, która miała być motywem przewodnim kolejnej akcji. Całą kampanię skupiłem ponownie wokół marszu, który miał się odbyć już kilka miesięcy po ostatnim. Obie kampanie skupiły na sobie niesamowitą uwagę setek ludzi. Zebraliśmy ok. 6000 funtów.
Długodystansowe marsze stały się dla mnie sposobem na życie. Ciągle chciałem więcej i więcej. Wtedy pojawił się pomysł zorganizowania czegoś naprawdę wielkiego. Postanowiłem, że przejdę całą Szkocję z zachodu na wschód, aż do Cape Wrath (najwyżej wysuniętego punktu Wielkiej Brytanii na północny wschód) – prawie 400km samotnie przez jeden z najbardziej dzikich rejonów w Europie, nietknięty przez człowieka. Miałem mieszkać w namiocie i sam sobie gotować. Poza tym to była jedyna opcja, jaka wchodziła w grę. Tym razem próbowałem namówić jak największą liczbę osób do stworzenia ręcznie pisanej wiadomości do ich matek i publikacji na stronie Back On My Feet. Jedna wiadomość za każdy kilometr, który miałem samotnie przejść. Otrzymałem wsparcie, jakiego nigdy bym się nie spodziewał. Ludzie z całego świata postanowili mówić otwarcie o raku jajnika, a ich szczere wiadomości docierały do ich matek. Stworzyłem również wiadomość do swojej mamy w formie krótkiego filmu, w którym opowiedziałem o tym, co zamierzam zrobić. Tuż przed długim marszem dowiedziałem się, że film został nominowany do nagrody dla najlepszego video non profit na świecie w kategorii Change Agent, przyznawanej raz do roku przez You Tube i See3 Communications. Po zliczeniu wszystkich głosów z całego świata, okazało się, że moja video-wiadomość wygrała. Ten niesamowity sukces dał mi mnóstwo sił do tego, aby sprostać wszelkim niedogodnościom w trakcie marszu.
Gdy po trzech tygodniach samotnego marszu wróciłem do domu, odebrałem mnóstwo wiadomości od kobiet zmagającymi się z rakiem jajnika, w których najzwyczajniej w świecie wyrażały swoją wdzięczność za pomoc w działaniach w walce z tą straszną chorobą. Akcja zataczała coraz szersze kręgi i została również wsparta przez żyjącą legendę backpackingu (Chris Townsend) i wielu celebrytów. Zebraliśmy ponad 8000 funtów, które przeznaczone zostały na działanie ośrodków badawczych nad rakiem jajnika.
Jak widać, nie tylko pojedyncza wpłata na konto fundacji jest odpowiedzią na rosnącą potrzebę pomocy ludziom zmagającym się z przeróżnymi chorobami. Czasem wykorzystanie swoich umiejętności w nieco inny sposób może rodzić całkiem nieoczekiwane rezultaty. Długodystansowe marsze stały się dla mnie czymś wyjątkowym i nie wyobrażam już sobie życia bez nich. Właśnie wróciłem z dalekiej Laponii, gdzie z plecakiem przemierzałem dzikie tereny i planuje kolejne wyprawy. Niektóre z nich także połączone z akcjami charytatywnymi. Wszystkie przedsięwzięcia można teraz śledzić na: I o to chodzi, a także na Facebooku.
Fotografia © Christian Kraatz