Jesteś nieustannie w drodze, ale wiem też, że biegasz codziennie po 7-8 km. Czy kiedy podróżujesz, wyjeżdżasz na koncerty też masz czas na bieganie?
Na ogół niestety nie. Podróżuję głównie na koncerty. I nigdy nie ma dość czasu na porządną próbę dźwięku. Ewentualną nadwyżkę czasową -wolną godzinę zainwestuję zawsze w gorącą wannę (śmiech). Po podróży i przed śpiewaniem bosko jest poleżeć w ciepłej wodzie i móc się zrelaksować…
W trasie koncertowej działa też inny mechanizm. Jesteś cały czas w drodze. Potrzebujesz choć chwili postoju. Choćby kwadransa w bezruchu i ciszy. Tymczasem w moim codziennym, stabilnym życiu miejskim bieganie oznacza ucieczkę. Człowiek wkłada trampki, naprawdę biegnie i nie ma go. Dlatego bieżnia nigdy nie była dla mnie rozwiązaniem. Korzystam z niej tylko wtedy, kiedy bardzo tęsknię za bieganiem a mróz trzaskający trzyma mnie w bezruchu domowym. Bieżnia to niemoc ucieczki, tylko test na wytrzymałość a ja znam swoją wytrzymałość. Lubię psychologiczny aspekt biegania. To, że się wszystkim urywam ze smyczy. Nawet samej sobie. Wolność, którą daje bieganie jest wspaniała.
Kiedy postanowiłaś porzucić drogę muzyka klasycznego, Twoi wykładowcy próbowali odwieść Cię od tego pomysłu, co mówią teraz po tylu latach, widząc jak wspaniale rozwijasz się muzycznie?
Ja myślę, że oni nie wiedzą czym się zajmuję – mówię zupełnie serio.
A jesteś z nimi w kontakcie?
Jeden z moich synów kontynuuje naukę w szkole, którą kończyłam, więc siłą rzeczy spotykam tam moich nauczycieli. Cudownych, wspaniałych, powołanych ale nie mam wątpliwości, że oni zupełnie nie wiedzą czym się zajmuje ich wychowanka. Oczywiście wiedzą, że jakoś mi się ułożyło, bo parę razy widzieli mnie w telewizji, ale do końca nie wiedzą co konkretnie robię w muzyce. Klasycy żyją w swoim własnym świecie i póki ktoś rozwija się w ich przestrzeni – są na bieżąco, ale jak tylko emigruje do innej dziedziny muzyki, znika z pola widzenia. Dla nich mogłabym być dentystką. Zauważyłam, że klasycy są jedną z najbardziej hermetycznych grup w muzyce. Pewnie dlatego nie mogłam w niej zostać.
Śpiewanie zajmuje Ci większość czasu, a co robisz w wolnych chwilach, oprócz tego, że odsypiasz zmęczenie? Masz jeszcze jakieś inne pasje?
Ależ ja mam dzieci!! I myślę, że każda kobieta, która ma dzieci wie co się robi w wolnych chwilach. Nie ma wolnych chwil!! Żyje się sprawami Dzieci. Nie jednym a trzema życiami na raz. Kiedy mam „wolne” to chciałabym dopilnować, zajrzeć do każdego zeszytu, w każdej materii się rozmówić, wszędzie ich odprowadzić, ugotować im, uprać… kiedy przychodzi wieczór padam na nos. Książki czytam w drodze na koncert. Każdy mój wyjazd w trasę jest jak spa, urlop. W drodze czytam, oglądam zaległe filmy, słucham muzyki… W domu nie ma czasu na to wszystko. Codzienność domowa jest na tyle intensywna i tak absorbująca, że na wiele nie zostawia miejsca. Przynajmniej komuś takiemu jak ja, kto się we wszystko angażuje w stu procentach i ma słabą podzielność serca i głowy.
Wróciłaś niedawno z Japonii, zostałaś też ambasadorem Kultury Polskiej w Japonii w roku 2014. Co Cię tam urzekło? Śpiewasz dla nich po polsku, jak odbierają Twoje utwory Japończycy? Jak reagują na “O mój rozmarynie”, “Hej przeleciał ptaszek” itp – tak bilskie nam i tak bardzo polskie dźwięki?
Japonia jest dla mnie niezwykłym miejscem. Mam do niej stosunek… miłosny. Porusza mnie. Pewnie nie mogłabym tam mieszkać, bo jestem tam strasznym odmieńcem, przybyszem z obcej planety, ale na poziomie porozumienia duchowego jestem stamtąd. Gdybym miała powiedzieć co najbardziej przejmuje mnie w Japonii, odpowiedziałabym jednym słowem „Szacunek”. Człowieka dla człowieka, do pracy, przyrody, tradycji. Japonia uczy też kultury i świadomego przeżywania czasu. Jest krajem gdzie nie emituje się bezmyślnie hałasu a każda czynność, nawet najbardziej prozaiczna, wykonywana jest w skupieniu, w pełnej świadomości. Mam wrażenie, że my Europejczycy w naszej gonitwie (za czym?) w tym przepychaniu się na co dzień, strasznie się zgubiliśmy. Żyjemy szybko, powierzchownie albo mocno adrenalinowo, spazmatycznie, bezmyślnie i hałaśliwie. Każdy pobyt w Japonii zawiesza mnie w czasie i przestrzeni. Poddaję się. Zatrzymuję i patrzę, chłonę. Uczę się.
Gdy znajdziesz się w najbardziej ludnym miejscu na Shibuyi i tłum maszeruje obok ciebie – nikt nikogo nie szturchnie. To nie do uwierzenia!
Cudownie tam pracować, bo każdy człowiek odpowiada za swój zawód, za swoją pracę w stu procentach. Jest taka etyka pracy, że to czasami to aż chorobliwe i niektórzy muszą się leczyć. Wszystko musi być wykonane w stu procentach i jak jest 99-ciu to jest dramat.
To znaczy, że to dobry kraj dla Ciebie – przecież jesteś perfekcjonistką.
Tak, dla mnie to jest cudowny kraj! W momencie kiedy wychodzimy na scenę, mamy absolutną pewność, że nic – na żadnej linii sprzętowo-technicznej nie zawiedzie, bo wszystko jest znakomicie przygotowane i wszyscy pracują bez zarzutu, że nas to również mobilizuje do dawania z siebie maksimum.
Teraz dochodzimy do wątku – publiczności… Jest…piękna!! Absolutnie skupiona, oddana, zanurzona od pierwszej frazy w muzyce. Zwykle chwilę trwa, nim złapiemy kontakt ze słuchaczami. Zaczynamy grać i wsłuchujemy się w siebie. Zdarza się, że do ostatnich chwil koncertu, nie ma pewności, czy udało się skomunikować. Czy daliśmy sobie siebie w wymianie energii, w pełni? W Japonii wchodzisz na scenę i oni…po prostu są! Mocno obecni od pierwszego akordu. Każda smuga energii jest wymierzona w ciebie jak miecz samurajski – coś tak ostrego, konkretnego, że w sekundę, bez wstępu, prologu, rozgrzewki musisz wejść w rolę stuprocentowego dawcy. Ponieważ oni już dawno są. Ich „czekanie”już wisi w powietrzu.
Wracając do tematów ludowych. Wiesz, one tam…rezonują! Robię często analizy… Nie wiem czy to się odbywa na poziomie naszej melodyki słowiańskiej, nostalgii tkwiącej w sekwencjach skali lidyjskiej i miksolidyjskiej czy to tkwi w brzmieniu języka, nastrojach utworów, pomyśle narracji? Nie wiem na czym to polega, ale wiem jedno – że moja polskość w Japonii jest cenną wartością. I odwrotnie… Japonia działa na mnie! Inspiruje mnie pentatonika a kiedy poznałam kabuki, siedziałam jak w transie, zapominając o niewygodnej pozycji ciała zwiniętego w kucki. Czas przestał istnieć. Uwierzyłabym im we wszystko takie to było przeszywające, mocne, piękne doznanie.
Powiedz mi co nabardziej szalonego zrobiła Anna Maria Jopek, albo co szalonego chciałaby zrobić?
Moje szaleństwa są na ogół w jakiejś sprawie. Kiedyś wymyśliłam, że zamiast licytować kolejną płytę, czy inne gadżety na aukcji na dzieci w potrzebie, lepiej licytować najmniejszy koncert jaki umiałam sobie wyobrazić. Uparłam się, że zagramy tylko dla siedmiu osób (siedem to moja cyfra) i spotkamy się w pokoju hotelowym, bez kabli, mikrofonów i fleszy. Te siedem osób, za jakieś strasznie ciężkie pieniądze wylicytowało w internecie bilety i tak znaleźliśmy się w hotelu Intercontinental w jednym z apartamentów, gdzie po analizie akustyki, uznałam, że najpiękniej brzmi w łazience i tam usadziłam moją publiczność! Rozłożyliśmy poduchy na klozecie, bidecie, podłodze, przy umywalce. Sami, wraz z fenomenalnym Markiem Napiórkowskim, gitarzystą i kompanem tego zajścia, usadziliśmy się w centralnym miejscu łazienki – w wannie!!
Idea koncertu była taka, że każdy mógł sobie zażyczyć jakąś piosenkę. Czasami ludzie wybierali piosenki bardzo stare, których już nie pamiętałam. Wtedy prosiłam, żeby przypominali – wyciągali iphony, szukali tych piosenek na swoich listach a my, w tej wannie, uczyliśmy się ich na poczekaniu – absolutny cyrk. Jestem jednak powołanym improwizatorem. Każdy rodzaj komplikacji i zwrotu akcji, przyjmuję bez paniki z dziecięcą ciekawością i potrzebą sprawdzenia co ciekawego może z tego wyniknąć.
Miałam też kiedyś taki koncert w Berlinie, kiedy wysiadł nam prąd. Ogromna sala, 800 osób i raptem… nie ma prądu. Jedyna rzecz jaka mi przyszła wtedy do głowy to, to żeby usiąść razem z moimi muzykami na brzegu sceny i poprosić wszystkich do nas, blisko. I wszyscy ci ludzie – 800 osób, bardzo eleganckich – w kucki usiadło pod samą sceną – jeden przy drugim, w całkowitej ciasnocie a my dalej graliśmy dla nich – naturalnie, akustycznie tak 'do ucha’, intymnie, pokojowo.To był jeden z najmilszych koncertów, zupełnie niespodzianie… Taki, który bardzo pamiętasz. Każda sytuacja jest do wygrania jeśli ma się otwartość – wolę i chęć działania i komunikacji z drugim człowiekiem.
Nie wiem czy ktoś Ci kiedyś zadawał takie pytanie, ale powiedz nam o czym myślisz, kiedy patrzysz w niebo?
Nawet przy promocji płyty”Niebo”nikt nie pytał o to, a to dobre pytanie. Uwielbiam patrzeć w niebo dzienne. Tysiące odmian błękitu. Piękne i energiodajne. Nocne niebo napawa mnie lękiem. Mam tak od dziecka. Patrzę w otchłań kosmosu i natychmiast robi mi się słabo. Kręci się w głowie na samą próbę wyobrażenia sobie bezmiaru czasu i przestrzeni…
Polska jest reprezentowana poza granicami kraju poprzez muzykę i właśnie Ty świetnie to robisz. Co jeszcze Twoim zadaniem, poza muzyką, może być takim elementem promocji Polski w świecie? Spotykasz ludzi w różnych krajach o czym warto im mówić?
To nie tylko muzyka, bo i teatr, literatura, sztuki plastyczne. W ogóle sztuka jest naszym „towarem eksportowym”. Może się mylę, ale sztuka wydaje mi się lepszym ambasadorem Polski w świecie od sportu na przykład. Wiem, że sport w dzisiejszych czasach jest najszerszą formą komunikacji ponad granicami, narodami. Sport ma miliony wyznawców. Sztuka jest dla elit. Sama kocham piłkę nożną i jest mi smutno kiedy nasi piłkarze, z całym szacunkiem, gorzej sobie radzą. I wtedy myślę – mamy takie wspaniałe orkiestry, mamy tyle wspaniałych artystów w naszym kraju – gdyby tak w nich czasem zainwestować choć trochę tego co w sport? Cieszę się kiedy spotykam w świecie też polskie wzornictwo i sztukę użytkową i szałowo zjeść polskie pierogi na drugim końcu świata, wybierając między zupą won-ton, sushi, czy pizzą. Uwielbiam to, że te drobiazgi przywołują obrazy różnych kultur, barwnych narodów. Pizza zawsze będzie się włoskim plackiem, cokolwiek się nie zdarzy. Chociaż, kiedyś jadłam pizzę w Matsuyamie w Japonii i była to tak daleko posunięta wariacja na temat kuchni włoskiej – pizza na kruchym cieście – że zaowocowała zupełnie nową jakością!! Wątpię aby ktokolwiek z kucharzy tamtego lokalu, kiedykolwiek próbował prawdziwej włoskiej pizzy… Marzy mi się, żeby nasze pierogi, barszczyk – mamy świetna kuchnię – nasze doskonałe zupy ruszyły w świat…
Czy myślisz, że to też dobry sposób na promocję Polski?
To uroczy sposób!Testuję go na wszystkich gościach ze świata. Kiedy przyjeżdżają do Polski moi genialni koledzy muzycy – czy to Gil Goldstein, Joe Ferla (kochają golonkę) czy Richard Bona, ruszamy zawsze na tradycyjne polskie jedzenie. Potem piszą do mnie z różnych krańców globu: ” Tęsknię za Polską. Tak bym przyjechał na żurek… zaproś mnie szybko!!” (śmiech)
W wielu wywiadach podkreślasz, że warto być „pokornym przekaźnikiem treści”, które pochodzą od artystów i ludzi niezwykłych, uznanych muzyków, cenionych twórców. Dzisiejszy świat jednak do tego nie zachęca? Jaka jest Twoja definicja pokory?
W muzyce?… Słuchać. Myślę, że to byłaby w ogóle moja rada dla każdego kto chce grać – najpierw naucz się słuchać. Jeśli umiesz słuchać, zawsze wiesz co grać. Poza tym, nasz zawód jest zawodem usługowym. Na scenie uczę się słuchać publiczności, żeby dać jej jak najwięcej tego, po co do mnie przyszła. Ale co to jest konkretnie? Nigdy nie wiem. Może co wieczór co innego? Muzyka jest najpiękniejszym językiem człowieka, ale najważniejsze jest to, czy umiemy się nią porozumieć i dać coś z siebie innym.
Bardzo dziękuje Ci za rozmowę.
Fotografia © Marcin Kydryński