Zainteresowanie medialne Pana osobą i sukcesem albumu „Night in Calisia” nie cichnie od ponad roku spodziewał się Pan takiej reakcji?
Nie, ale muszę powiedzieć, że to jest bardzo fajne uczucie i niesie ze sobą bardzo pozytywne emocje. To miłe, że jest taka reakcja, że wiele osób to cieszy. Wydaje mi się, że nagroda Grammy jest też spełnieniem oczekiwań setek tysięcy osób, Polaków, którzy zareagowali niesamowicie. Pierwsze telefony napływały do mnie właśnie od Polaków z Ameryki, Kanady, Europy, a w Polsce po powrocie okazało się, że jest nie tylko medialne poruszenie, ale ogromna ilość emalii, smsów i telefonów z gratulacjami. I to jest coś niesamowitego – apogeum dobrych emocji!
Dzięki Grammy pojawiło się też wiele ciekawych możliwości, np.kilka interesujących występów z gwiazdami pop – to ważne dla jazzu, który z perspektywy przeciętnego słuchacza jest niszowym gatunkiem. Mam nadzieję, że ta nagroda i moja częstsza w związku z tym obecność w mediach, przyniosą pozytywny skutek również dla innych jazzmanów, że uda się zainteresować jazzem szerszą grupę odbiorców, że może jest to jakaś chwila renesansu tego gatunku – oby!
Wygląda na to, że tak jest – album „Night in Calisia” dostaje już trzecią platynową płytę…
Tak, dostajemy teraz również platynę w ciekawej „konkurencji” – DVD. Udało nam się sprzedać ponad 6000 płyt DVD z koncertem z Sali Kongresowej, która wyszła w grudniu ubiegłego roku. I to jest jakiś ewenement na skalę nie tylko polską, ponieważ jest to drogi produkt. Czyli jak widać, ta dobra passa Grammy przekłada się również na ten rynkowy, marketingowy aspekt.
… oraz koncerty … czy jest jeszcze takie miejsce na świecie, w którym chciałby Pan zagrać – miasto, klub, filharmonia?
Rzeczywiście grałem już na wszystkich kontynentach, w różnych salach, klubach, kościołach, knajpach a ostatnio nawet na lotnisku Okęcie (śmiech). Tak, że te miejsca są różne i uzupełniają się – eleganckie, koncertowe i bardziej na luzie, bo przecież umówmy się, ale jazzu, który gram najczęściej nie trzeba traktować aż tak poważnie. A nawiązując do różnorodności tych miejsc, to niedawno grałem na Festiwalu Jazzowym w Kownie moją muzykę z jazzowym kwartetem z filmu „Rewers”, a parę dni później w Bazylice Jasnogórskiej w Częstochowie „Misterium Sabat Mater” z chórem gregoriańskim na Międzynarodowym Festiwalu Muzyki Sakralnej . Tak, że spektrum miejsc w których grywam jest na prawdę szerokie.
Miejsca, miasta, historia ludzi tam mieszkających, przenikanie się kultur – to coś co Pana inspiruje do tworzenia?
Nie można tego generalizować, ale jeśli mamy na myśli „Tykocin. Jazz suite” i „Night in Calisia” – można powiedzieć, że tak. To muzyka programowa, i w genezie jej powstania była jakaś wizja, pomysł związany z tradycją czy historią, zdarzeniem czy też miejscem. A dalej, to intuicja która w muzycznych obrazach jest odbiciem mojego wewnętrznego świata. Właśnie z tej perspektywy, z tych moich osobistych wyborów, które potem przekładam na język muzyki, tworzy się estetyczne zjawisko, tworzą się utwory, nagrania, koncerty. Tak więc w moim przypadku istnieje wzajemne oddziaływanie między muzyką, a otoczeniem i wpływami, które są jej źródłem. I to może być poezja, czy też, jak w przypadku Tykocina, osobista historia związana z walką o życie Michaela Breckera i poszukiwaniem korzeni rodziny Breckerów na Podlasiu, w Suchowoli i Tykocinie. To wątek, który symbolicznie zdefiniował tą muzykę – był jakby jej tłem, scenariuszem. Ale oczywiście muzyka może bronić się sama bez scenariuszy. Podejrzewam, że jeśli ktoś będzie grał moje kompozycje za sto lat, mam przynajmniej taką cichą nadzieję, to nie będzie zainteresowany tym co miałem na myśli pisząc dany utwór. Tak, jak mnie nie interesuje co miał na myśli Chopin czy Bach komponując swoje dzieła. Istota piękna czystej formy jest najważniejsza w tym wszystkim, niezależnie od okoliczności. Ale oczywiście posługujemy się kodami muzycznymi wyrażając pewne emocje chociażby w nadawaniu tytułów utworom, a jeśli ich nie tytułujemy to jest jakaś „presja” zewnętrzna, by je nazwać – tak jak na przykład było z „Etiudą rewolucyjną”. Fryderyk Chopin nigdy tak nie nazwał tego utworu, jest to jedna z 24 etiud, które napisał. To inni poczuli słysząc tę muzykę, że chodzi o Powstanie Listopadowe i nadali jej taki tytuł. I to jest ten klucz-kod i pewna fascynująca przygoda związana z muzyką. Przygoda z niedopowiedzeniami, z tym że muzyka nie jest a priori rozpoznawalna i wymyka się, prostym definicjom logicznych zależności.
A czym dla Pana jest muzyka filmowa?
Najbardziej adekwatnym, stosowanym w odniesieniu do niej, będzie termin – muzyka ilustracyjna.
Jest to muzyka ilustrująca pewne zdarzenia, emocje które są wynikiem założenia reżysera – mamy stopklatkę i widzimy na niej twarz, a muzyką możemy wyrazić to co w tym człowieku w danym momencie się dzieje. Muzyka jest pewną ilustracją stanu ducha, nadaje tym emocjom ten drugi niewidzialny, niedotykalny wymiar, przeżyć poza werbalnych.
Film ma dwoje nierozłącznych rodziców – obraz i muzykę. Dźwięk w sensie dialogów, efektów dźwiękowych przyszedł przecież później. Na początku była sama muzyka – to ona tworzyła film, opowiadała historie pokazywane na ekranie, dialogi były przecież tylko w formie napisów. Ta symbioza muzyki z obrazem jest rzeczą bardzo istotną. W sumie film jest sztuką, która te dwa światy łączy nierozerwalnie w jedno – obraz, ruch zapisany na kliszy w formie tysięcy klatek i muzykę. Zazwyczaj reżyserzy z niej nie rezygnują. Zdarzają się oczywiście filmy bez muzyki, ale to są raczej obrazy eksperymentalne i generalnie muzyka jest nierozłącznym elementem filmowych opowieści. I to ona nadaje owej trójwymiarowość – pokazując ten niewidzialny kontekst, to co w każdym z nas jest, co każdego z nas dotyczy. Statystycznie chodzimy sobie po ulicy i wydaje się nam, że wszyscy robią to samo, że wszyscy chodzą tak samo w jednym albo drugim kierunku, idą do sklepu, pracy, szkoły, natomiast muzyka jest po to, żeby wyłączyć z tego tłumu jedną osobę i pokazać jej świat wewnętrzny.
Czyli jak powiedział Debussy…”muzyka zaczyna się tam gdzie kończą się słowa”?
W sumie tak, ale trzeba pamiętać, że nawet najlepsza muzyka ze słabym filmem polegnie. Wiele jest takich produkcji, o których nie pamiętamy i zapomnieliśmy też o godzinach muzyki, które do nich zostały napisane. Pamiętamy utwory z filmów, które są dobre, w których równowaga między treścią, profesjonalizmem, wszystkimi elementami tworzącymi film idą w parze i wtedy muzyka to wszystko dopełnia. I wtedy mówimy – „świetny film, świetna muzyka”. Tak najczęściej jest. Raczej nie zdarzają się przypadki kiedy muzyka z jakiegoś kiepskiego filmu żyje niezależnie od tego obrazu.
Film to praca zespołowa tam muszą wszyscy działać jak jedna drużyna, bez tego nie ma szans na powodzenie.
Ma pan na swoim koncie również muzykę do spektakli teatralnych opartych na wierszach Jarosława Iwaszkiewicza, Józefa Czechowicza, a obecnie przygotowuje Pan muzykę do utworów Adama Zagajewskiego… co Pana fascynuje w poezji?
Poezja jest niemodna, ale przecież można to zmienić. W Polsce postawiło się ją na jakimś Parnasie i już od szkoły podstawowej tworzy się taką sztuczną barierę pomiędzy poetą a jego odbiorcą. Nie mówi się „wczytaj się, bo to ciekawy człowiek i ma dużo do powiedzenia” tylko się mówi „to jest geniusz – uważaj!” Taki trochę „nad elitaryzm” – takie trochę sztuczne dzielenie na elity i resztę świata… Poezja nie jest czymś co straszy – myślę tu o dobrej poezji, bo oczywiście nie możemy generalizować – wiemy przecież, że są różni poeci, muzycy, reżyserzy, że są twórcy dobrzy i słabi. To, że ktoś gra jazz nie oznacza od razu, że jest genialnym muzykiem, tak samo, jak ten kto pisze wiersze niekoniecznie musi być świetnym poetą. Tu trzeba uważać.
Bob Dylan i Joni Mitchell są dla mnie przykładem fantastycznych poetów, których poezje śpiewają całe Stany Zjednoczone i Kanada, w sumie cały świat. Oni nie myśleli kategoriami bycia ponad innymi, oni są z ludu, w ten lud weszli i tym ludziom mówią prawdę, stojąc z gitarą na scenie chcą coś im ważnego przekazać za pomocą muzyki. Podobnie jak Leonard Cohen i wielu innych im podobnych – to jest ten nurt poezji, który mnie interesuje. Ja myślę tymi samymi kategoriami – „jestem z ludu, jestem dla ludu”
… I to właśnie wyszło przy okazji Grammy dla „Night in Calisia” czy też Oscara dla „Idy” Pawła Pawlikowskiego – okazało się, że ludzie poszukują dobrej muzyki, dobrego filmu – pośród tego co oferuje im współczesny rynek szukają dzieł, które mają im coś do przekazania, pobudzają do refleksji.
Tak, rzeczywiście dwa takie znaczące dla polskiej kultury wydarzenia. Paweł Pawlikowski podobnie jak ja ma na swoim koncie doświadczenie emigracji – jest jakaś zbieżność w tych naszych historiach. Być może to jest to – nie wiem tego na pewno, ale tak mi się wydaje – że brak tego osadzenia w takich po PRL-owskich złogach kulturowych, w środowiskach, które jeszcze do dzisiaj decydują o wielu sprawach dziejących się u nas w kraju wyszedł nam obu na dobre. Ale my jesteśmy ludźmi wolnymi i każdy z nas robi swoje. Na szczęście już nie jest w dzisiejszej Polsce tak, że tylko od tych ludzi zależy co wprowadza się na rynek kultury i sztuki. Mój przykład czy Pawła Pawlikowskiego doskonale pokazują, że świat jest inny niż jeszcze 30 lat temu kiedy bez poparcia PRL-owskich czynników nie można było zrobić filmu, nagrać płyty, wyjechać na zachód itd. Czasy się na całe szczęście trochę zmieniły, aczkolwiek droga nie jest łatwa, a samych rządowych instytucji korzystających dzisiaj z publicznych środków finansowych do prowadzenia tzw. polityki kulturalnej państwa polskiego jest nie mniej niż za komuny. To typowy dla postsowieckiego państwa rak biurokracji, która zalewa i osacza również polską kulturę… (śmiech)
…no właśnie, droga wolności – mieszkał Pan przez wiele lat w Hamburgu, w tym czasie kiedy grał pan koncert w jednym z klubów runął berliński mur… wrócił Pan do kraju… i mamy 4 czerwca 2014 – na Placu Zamkowym w obecności Prezydentów z różnych stron świata odbywa się premiera utworu „Wolność” autorstwa zdobywcy Grammy – Włodka Pawlika. Można powiedzieć, że zatoczyło się koło i życie pokazało, że warto trzymać się swoich zasad i bronić tej osobistej wolności wyborów?
Tak, warto! Cena jest duża… ale wiadomo, że trudniej płynąć pod prąd (śmiech). Jednak życie „z prądem” jest tak mało ciekawe, takie przewidywalne – trzeba poznać tego i tamtego i wszystko wiadomo już na samym początku. Nawet nie trzeba czytać mądrych książek, żeby wiedzieć jak w danym małym środowisku się ustawić, żeby zaistnieć. Oczywiście, nie wszyscy muszą mieć chęć do myślenia kategoriami idealistycznymi, jeśli ktoś nie ma takich potrzeb i chce się osadzić w lokalnym środowisku na „tu i teraz” i nie obchodzi go co się dzieje na świecie, co słychać w kulturze, poezji, muzyce – to tworzy sobie swój lokalny, bezpieczny świat i musi już tylko chuchać i dmuchać, żeby go „zabetonować”.
Może w takim razie emigracja jest ważnym doświadczeniem pozwalającym na spojrzenie na swój kraj z innej perspektywy?
Myślę, że dożyliśmy już takich czasów, że wszyscy Polacy gdzieś wyjechali – jedni wracają inni tam zostają. Myślę, że z perspektywy ostatnich 25 lat, nasze i młodsze pokolenia są dużo bardziej wykształcone i chłonne, bardziej kosmopolityczne, ale to wcale nie oznacza, że uciekające od swoich polskich korzeni, od tego co ich ukształtowało.
Myślę, że my sobie nawet nie zdajemy sprawy do końca z tego jak bardzo jesteśmy wrośnięci w miejsce i tradycję, która nas wychowała, która uczyła nas bycia człowiekiem, dała nam język, sposób komunikowania się i umiejętność kreowania rzeczywistości za pomocą pewnych kodów, które są związane z taką a nie inną historią. Jesteśmy Polakami i tak na to trzeba patrzeć i tak trzeba mówić. Ale to jeszcze nie wszystko – Mikołajem Kopernikiem nie będziemy zamazywać swoich różnych kompleksów – róbmy coś! Świat czeka na ludzi, którzy są kreatywni. Nie możemy opierać się na myśleniu stadnym proponowanym przez polskie elity postkomunistyczne. Jeśli tak będziemy robić to niewiele zdobędziemy tych Grammy, Oskarów, medali olimpijskich. Brak w Polsce innowacyjnych projektów naukowych, polskie uczelnie są na szarym końcu w rankingach najlepszych szkół na świecie. Takie stadne, korporacyjne, często polityczne myślenie niestety dominuje w polskim życiu społecznym, co nie ułatwia życia ludziom, którzy są kreatywni. Zazwyczaj kreatywność nie idzie w parze z taką poprawnością, przewidywalnością, która ma inne cele. Nie mówiąc już o sztuce. Artyści to nie są raczej ludzie układni – myślę tu chociażby o Baczyńskim, Łukaszu Cranachu, Van Goghu, Jimy Hendricksie – nie jesteśmy ludźmi z „drużyny komsomolskiej”, wielu z nas to skrajnie niepokorni buntownicy. W takich strukturach jak były kiedyś za komuny, nie było czym oddychać… i wtedy trzeba było się pakować…
Jest Pan muzykiem wszechstronnym, komponuje Pan bardzo różnorodne utwory, czy jest jeszcze jakaś forma muzyczna, z którą chciałby się Pan zmierzyć?
Próbowałem chyba wszystkiego – napisałem operę, muzykę do baletu, poezji, muzykę filmową, teatralną, wokalną, koncerty fortepianowe, Misterium Sabat Mater, muzykę jazzową, symfoniczną – zahaczyłem chyba o wszystkie dziedziny muzyczne. Jakiej jeszcze formy mi brakuje? Chyba nie chodzi o formę – ona jest rzeczą drugorzędna, ważne jest by nie było przewagi formy nad treścią. Chyba właśnie chodzi o tę treść – by mieć pomysł, by móc opowiedzieć coś ciekawego niezależnie czy to będzie wielka orkiestra czy mały zespół, czy projekt wokalny. Chodzi o to by tam na górze „byli zadowoleni”, by nie zabrakło mi inwencji. By ten przepływ kreatywności, który daje wenę ciągle działał, by ciągle były pomysły.
Czy temu sprzyja praca pedagogiczna?
Tak, dobrze mi robi kontakt ze studentami. Zawsze mam tą świadomość, że wchodzi młode pokolenie z otwartymi głowami, sercami, którzy są gotowi zmieniać świat. To są właśnie ci 19-latkowie, z którymi mam kontakt na uczelni. Oni mają wiarę w to, że warto, a to jest przywilej pewnego wieku – siła młodości. Oni mają to co najważniejsze! Trzeba dbać o to by się nie zestarzeć – nie dać się zgnuśnieć i zawierzyć układom. Bo wtedy jest już po wszystkim…
Co im Pan mówi, o czym nie powinni nigdy zapominać w swoim artystycznym życiu?
Bądźcie pracowici i ufni w swój talent. Nie rezygnujcie z marzeń, bo one napędzają… ale nie wystarczą. Paderewski mówił, że dziewięćdziesiąt procent sukcesu to praca. Ja mówię, że sześćdziesiąt, ale to zależy od tego co kto ma w sobie, jakie ma predyspozycje i nie można generalizować. Jedni potrzebują więcej pracować, inni mniej, ale myślę, że najważniejsze są marzenia, które są tym wulkanem energii, pomysłów, wyobraźni.
W sumie bardzo istotna jest sfera wyobraźni i praca nad sobą. Trzeba sobie stworzyć świat, który daje satysfakcję chociażby poprzez systematyczne ćwiczenie na instrumencie. To jest świetna odskocznia od codziennej prozy życia.
… ale przecież nie samą muzyką żyje kompozytor-artysta, jak Pan odpoczywa?
No, tak oczywiście jestem normalnym człowiekiem (śmiech) Bardzo lubię pływać – to z pewnością jest taka moja odskocznia i sposób na relaks. No i prawie codziennie rower. Czasem idę na jakiś koncert.
A jakiej muzyki Pan słucha np. jadąc w samochodzie?
Ostatnio tylko swojej… (śmiech) … bo nagrałem właśnie nową płytę – Włodek Pawlik Trio „AMERICA”. 24 maja odbył się związany z jej premierą koncert w Filharmonii Narodowej w Warszawie. Tydzień temu można było to nasze granie obejrzeć i usłyszeć w 2 Programie TVP.
Co znajdziemy na tej płycie?
Po raz pierwszy robię odstępstwo od reguły i na tej płycie znajdą się nie tylko moje kompozycje, ale również dwa utwory wielkich kompozytorów – Chopina i Paderewskiego. Ten album jest przekrojem mojej twórczości na przestrzeni ostatnich 30 lat, łącznie z muzyką filmową i teatralną. Znajdziemy tam utwory z filmów „Rewers” i „Wrony”. Można powiedzieć, że to taka kompilacja – historia od 1984 roku i mojej przymusowej emigracji – do 2014 i nagrody Grammy w L.A.. Najstarszym utworem na tej płycie jest utwór „Ameryka”, który napisałem w czasie mojej pierwszej podróży samolotem do Stanów Zjednoczonych w 1988r, a co jeszcze… już niedługo usłyszycie Państwo sami.
Fotografia © Mirosław Janus
Oficjalna strona artysty: Włodek Pawlik | FB