Zdzisław Pisarski – Polak inny od pozostałych
Dzięki uprzejmości Konsula generalnego RP w Kurytybie Marka Makowskiego oraz jego żony poznaję kolejnego Polaka mieszkającego w Kurytybie – Zdzisława Pisarskiego. Postać to nietuzinkowa, barwna i szalenie frapująca. Na niedzielę jestem zaproszony do jego wiejskiej posiadłości. Znajduje się ona kilkadziesiąt kilometrów poza miastem. Tę dużą 22. hektarową posiadłość kilka lat temu odkupił od brazylijskich buddystów, którzy prowadzili w tym miejscu ośrodek medytacji i szkołę. Atmosfera tego miejsca pozostała nadal specyficzna, czuje się jeszcze ducha dawnych właścicieli. Wśród wysokich drzew porastających wzgórza stoi kilka budynków. Niektóre z nich mają charakterystyczne dla buddyzmu zdobienia, nie brakuje fontann. Nowy gospodarz sukcesywnie zmienia charakter tego miejsca. Pomału zagospodarowuje teren według własnego uznania, a jako dawny sportowiec wprowadza tu dużo nowych inwestycji związanych z tą dziedziną życia. Niedawno wybudował trawiaste boisko do piłki nożnej, jest stadninę koni, sieć ścieżek spacerowych, a także basen. Wybudował go, gdy w jeden z upalnych dni któryś z kolegów stwierdził, że nie ma się gdzie wykąpać. Przy kolejnej jego wizycie, która odbyła się po miesiącu basen był ukończony. Od tej pory basen cieszy się największym zainteresowaniem gości odwiedzający wiejską posiadłość Zdzisława.
Można tu spędzić czas w sposób miły, różnorodny i aktywny. Zaraz po przyjeździe część gości dosiada wierzchowców i udaje się na przejażdżki po okolicznych wzgórzach i lasach. Inny próbują swoich sił w wyprawach quadami. Jeżeli któryś z gości obawia się jazdy konnej wierzchem, gospodarz proponuje mu wycieczkę bryczką. Zdzisław dba, aby każdy kto do niego zawita był zadowolony, najedzony i uraczony drinkami. Uczta kulinarna jest przebogata, aby zapewnić właściwą jej obsługę do pomocy przywiózł dwa starsze małżeństwa, ludzi na co dzień zatrudnionych w jego firmie w Kurytybie. Jakże oni się starali, aby wszystkim dogodzić. Na bazie własnych produktów, w posiadłości jest duża własna hodowla: świń, świniodzików, kóz i baranów, przygotowali wędliny, a także kilkanaście różnych gatunków mięsa upieczonego na ogromny ruszcie. Pan domu pilnował, aby każdy z gości spróbował wszystkich przygotowanych potraw. Z racji specjalności gospodarza, Zdzisław jest piekarzem, na stołach pojawiło się wiele gatunków chleba, różnorodne ciasta. Do popicia wspaniałe soki wyciskane z dojrzałych owoców. Aby ułatwić trawienie gościom zaproponowano nieograniczone ilości różnych gatunków alkoholi: whiski, cachace, wódkę, caipirinha, wino, piwo…..
Gdy słońce zaczęło mocno przygrzewać wszyscy schronienia szukali w basenie. Tu była okazja do spokojnych rozmów, z wielkim zainteresowaniem słuchałem niesamowitych opowieści gospodarza. To co usłyszałem nadaje się na super scenariusz filmowy. Jedno życie, a tyle niesamowitych przygód, dziwnych zdarzeń losu, nagłych zmian. Jakże odmienne są losy mojego bohatera, od tego co wiedziałem o innych polskich emigrantach w Brazylii. Tego nie da się porównać z żadnym innym życiorysem. Do tej pory słyszałem o wychodźstwie rolniczym, politycznym, ekonomicznym, a tu zupełnie inna historia. Na przełomie lat 40. i 50. XX. wieku ówczesne władze Brazylii zaczęły szerzyć wśród miejscowej Polonii poglądy o wspaniałym życiu, o nowych możliwościach ekonomicznych, w nowej, „odrodzonej” socjalistycznej Polsce. Głosili, że warto było wracać do kraju swoich przodków i pomagać odbudowywać kraj po zniszczeniach wojennych, a w zamian za to uzyska się dobre, godne życie. Na ten „lep” dało się nabrać sto kilkadziesiąt polskich rodzin żyjących na południu Brazylii. Jedną z takich młodych i urodziwych reemigrantek z Brazylii poznał w Polsce Zdzisław Pisarski. Był wtedy znanym bokserem, reprezentantem milicyjnego klubu Gwardia Wrocław. W wadze półciężkiej zdobył vice mistrzostwo Polski. Lepszym od niego był jedynie słynny Zbigniew Pietrzykowski. Późniejszy medalista Igrzysk Olimpijskich. Zdzisław był powoływany przez legendarnego trenera Papę – Feliksa Sztama do kadry Polski.
Młodzi szybko się pobrali. Jednak siermiężne warunki życia w socjalistycznej Polsce były nie do zaakceptowania dla żony Zdzisława i jej rodziny. Powrócili więc do Brazylii. Zdzisław nie mógł razem z nimi wyjechać, nie otrzymał od władz PRL-u paszportu. Dopiero w 1962 roku uzyskał paszport i zgodę na opuszczenie kraju. Socjalistyczna ojczyzna zezwoliła mu jeszcze na zakup 7 USD i zaopatrzony w tę niesamowitą ilość dewiz mógł wyruszyć na podbój Brazylii. Po ponad trzytygodniowym rejsie M.S. „Sienkiewicz” i bardzo oszczędnym życiu, na statku wydał zaledwie 2 USD, dopłynął do portu w Rio de Janeiro. Tu Zdzisław pełen optymizmu, nie znając miejscowych realiów, sądził, że pozostałe 5 USD pozwoli mu na dotarcie do rodziny do Kurytyby. Rozczarowanie jego było wielkie, nikt na niego nie czekał, nie znał języka. Wyobrażenia o pieszej wędrówce z Rio de Janeiro do Kurytyby legły w gruzach, wszak miasta te oddalone są od siebie o 800 kilometrów. No cóż, życie spłatało kolejnego figla, ale Zdzisław nigdy łatwo się nie poddawał, zawsze był zaradny, walczył do końca. Postanowił, że zajmie się tym co mu najlepiej wychodziło w życiu. Zaczepił w porcie potężnego, muskularnego Murzyna i zaproponował mu walkę bokserską. Ten w ciągu kilku najbliższych dni zorganizował mu 3 walki na gołe pięści. Przeciwnicy nie należeli do ułomków, wszyscy byli więksi, ciężcy i wyżsi od Zdzisława. On walczył o dalsze życie, był bardziej zdeterminowany, wygrał wszystkie 3 pojedynki , zarobił 100 USD i mógł w końcu ruszyć w kierunku Kurytyby na poszukiwania rodziny. Jako człowiek oszczędny, zapobiegliwy i nie mogący przewidzieć swoich dalszych losów, w drogę wyruszył autostopem. Była ona wyboista, długa i kręta. W czasie jazdy samochodem ciężarowym wydarzył się wypadek, ze skrzyni na drogę wypadły wielkie, ciężki drewniane pale. Zdzisław, jako siłacz, był pomocny w usuwaniu przeszkody z zatarasowanej drogi. W ten sposób poznał Jugosłowianina, który chciał mu zapłacić za solidnie wykonaną pracę. Nasz bohater zachował się honorowo i odmówił przyjęcia honorarium, ale znalazł w ten sposób pracę we młynie. Był jednak pełen obaw, nie bał się ciężkiej pracy, niepokój jego budziła nieznajomość języka portugalskiego, ale z nowy szefem Jugosłowianinem, jako Słowianie mogli się bez większych problemów dogadać. Podpisał wstępny kontrakt na 90 dni. Z każdym dniem pracowity, solidny i ambitny Polak zyskiwał coraz większe uznanie. Z czasem został jednym z szefów we młynie. Zapamiętał też dobrze słowa swojego bossa, że zawsze warto pracować w branży spożywczej, przy produkcji tak podstawowego artykułu, jak chleb. Tu żaden kryzys nie grozi, zapotrzebowanie na kupno pieczywa będzie zawsze, nawet w czasach dekoniunktury, epidemii, klęsk żywiołowych, czy wojny.
Ta filozofia towarzyszy Zdzisławowi do dziś. Cały czas pracuje w tej branży. Jest właścicielem dwóch młynów, które produkują mąkę pszenną i żytnią. Śmiejąc się mówi, że są to niewielkie młyny, jeden produkuje 80 ton mąki dziennie, a drugi 20. Ma też w trzymilionowej Kurytybie sieć piekarń, pod swoją kontrolą ma cały przemysł piekarski w tej metropolii.
Życie Zdzisława Pisarskiego nie było jednak cały czas usłane różami. Bywały różne okresy w jego życiu. Przed wielu laty w trakcie kontroli skarbowej w przedsiębiorstwie należącym do Polaka, jeden z urzędników był wyjątkowo opryskliwy i niegrzeczny. Nerwy Zdzisława były napięte do granic wytrzymałości. Wybuch nastąpił, gdy obraził jedną z jego córek. Bokser nie wytrzymał i zdzielił kontrolującego pięścią w twarz. Ten po solidnym ciosie długo nie podnosił się i nie odzyskiwał przytomności. W tym momencie nasz rodak nie miał wyboru. Musiał szybko uciekać i to w miejsce gdzie niełatwo będzie go znaleźć. No cóż, w wielkiej Brazylii takich miejsc nie brakowało. Nasz bohater od razu pomyślał o odległej, dziewiczej, słabo zaludnionej Amazonii. Plan ten szybko wprowadził w życie. Zaszył się w tym bezpiecznym dla niego miejscu na ponad 2 lata, a że nigdy nie znosił bezczynności, szybko zabrał się do nowej pracy. Wspólnie z 4 podobnymi do niego kumplami założyli spółkę zajmującą się poszukiwaniem złota. W przedsiębiorstwie zatrudnili biednych, pozostających bez szans na inną pracę autochtonów. Tysiące garimpeiros w koszmarnych warunkach po kilkanaście godzin dziennie poszukiwało tego cennego kruszcu. Zazwyczaj takie poszukiwania skarbów nie dawały dobrych rezultatów, ale nie w przypadku naszego dzielnego Zdzisława. Ten urodzony pod szczęśliwą gwiazdą człowiek znów miał farta. Przez 2 lata prowadzenia firmy szczęście mu sprzyjało, pozyskał setki kilogramów złota. Któregoś dnia zupełnie bez zapowiedzi pojawił się ponownie w Kurytybie. Zdziwienie i radość najbliższych było ogromne, zwłaszcza, że wrócił znacznie bogatszy w doświadczenia i zasoby finansowe.
Dziś Zdzisław ma 72 lata, lecz mimo dostojnego wieku trzyma się doskonale. Ktoś kto nie zagląda w jego metrykę daje mu 10 – 15 lat mniej. Imponuje sportową sylwetką, sprężystym krokiem oraz radością życia i życzliwością. Jest przykładem, jak dzięki zapałowi, ciekawości życia, a przede wszystkiem uporowi i ciężkiej pracy osiągnąć można sukces. Były bokser na co dzień mieszka w Kurytybie w dużym apartamentowcu, mam tu do dyspozycji kryty basen. Jest również właścicielem dwóch apartamentów położonych na plażach nad Oceanem Atlantyckim oraz posiadłości, w której gościmy. Ma czwórkę dzieci: 2 córki i 2 synów. Obie córki są zamężne i mieszkają w Sao Paulo. Jeden z synów Marco, którego poznaję w trakcie niedzielnego spotkania, ma około 40 lat i pomaga ojcu prowadzić firmę, odpowiada za sprawy finansowo – księgowe. Marco ma żonę, z pochodzenia Boliwijkę oraz 19. letniego syna. Mówi trochę po polsku, ale przychodzi mu to z trudem. Język ten nie jest dla niego przydatny, nie używa go na co dzień. Skorzystał jednak z możliwości i gdy na Uniwersytecie Federalnym uruchomiono filologię polską zapisał się na kurs języka. Nauczycielka chwali go, że czyni stałe postępy. Ma nadzieję, że język ten mu się przyda, bo za klika miesięcy razem z ojcem wybiera się do Polski.
Zdzisław ostatnimi laty dość często powraca do ojczyzny, odwiedza tu swoje rodzeństwo. Siostry cały czas mieszkają na Dolnym Śląsku, w Bolesławcu. Podczas jednej z ostatnich wizyt wspólnie z nimi pojechał na Ukrainę, w okolice Lwowa, do swojej rodzinnej miejscowości Buczacza. Dla całej rodziny było to wstrząsające przeżycie, po kilkudziesięciu latach powrócili znów na tereny gdzie się urodzili, wychowali, bawili, gdzie spędzili nie do końca szczęśliwe dzieciństwo. W trakcie odwiedzin poza miłymi wspomnieniami powróciły koszmary. Gdy ten silny i dzielny mężczyzna opowiada o tym ma oczy pełne łez, a ja gęsią skórkę.
Zdzisław urodził się w 1940 roku, we wsi pod Lwowem, był najmłodszym z czwórki rodzeństwa. W czasie okupacji rodzice pomagali ukrywać się Żydom. Byli za to szantażowani przez okolicznych Ukraińców, którzy chcieli wymusić od nich haracz. Rodzice nie ugięli pod tymi groźbami. Niestety, sąsiedzi donieśli Niemcom, że pp. Pisarscy ukrywają u siebie około 20 Żydów. Skończyło się egzekucją, wykonaną na miejscu, na oczach dzieci i żony oprawcy zabili ojca. Tę chwilę pomimo bardzo młodego wieku Zdzisław zapamiętał na całe życie. Gdzieś głęboko w sercu została wielka zadra oraz potworny żal do Niemców, a zwłaszcza do Ukraińców.
Po zakończeniu wojny osierocona rodzina została przesiedlona na ziemie odzyskane, zamieszkali w Bolesławcu. Tu Zdzisław chodził do szkoły, a po jej ukończeniu powołany został do służby wojskowej w Szczecinie. Po jej zakończeniu przeniósł się do Wrocławia, gdzie w klubie Gwardia kontynuował swoją karierę bokserską.
Zdzisław wspólnie z Marco oprowadzają mnie po posiadłości, zaglądamy do głównego budynku, znajduje się tu kilkanaście pokoi gościnnych. To w nich dawniej mieszkali adepci studiujący sekrety buddyzmu. Dziś pokoje stoją puste, są zupełnie niewykorzystane, a gospodarze ciągle zapraszają.
– Przyjedź tu do nas na dłużej, będziesz miał gdzie mieszkać, Miejsca jest, jak sam widzisz bardzo dużo. Zabierz ze sobą żonę, dzieci, wnuki. Wszyscy się zmieszczą. Szkoda, żeby ten dom stał pusty. Możecie być tutaj, a jak się wam znudzi to pojedziecie nad ocean, a później do Kurytyby.
Autor: Jarosław Fischbach
Fotografia © Jarosław Fischbach