Islandia zawsze była dla mnie krajem niezwykle tajemniczym i niedostępnym. Pomysł na przejście wyspy pojawił się w momencie trawersu Szkocji na Cape Wrath Trail i kiełkował w głowie przez kolejne dwa lata. Przygotowania do wyjazdu rozpocząłem w styczniu 2015 roku i do dnia wyjazdu nie zwolniłem już tempa. Znalezienie i zakup map, trening rozpisany na 6 dni w tygodniu przez 3 miesiące, wyszukanie ekspertów w zakresie topografii Islandii i namówienie ich do współpracy, nauka na pamięć i nerwowe sprawdzanie pogody. Moim celem było ustanowienie rekordu świata w samotnym przejściu Islandii bez wsparcia i pierwszy samotny polski trawers wyspy. Dotychczasowy rekord należał do Louisa – Philippe Loncke, który pokonał ten sam dystans w 19 dni. Ja planowałem zrobić to w 13.
Z pogodą niestety nie poszło najlepiej, bo okazało się (już na miejscu), że lato w tym roku jest najgorsze od 1979 roku, a najwyższe temperatury na mojej trasie odnotowane były w lutym. Niskie temperatury (do -10), huraganowe wiatry, nieustanne opady deszczu i śniegu. To miała być moja codzienność przez kolejne dwa tygodnie.
Dzięki nawiązanym wcześniej kontaktom dostałem się na samą północ, w rejony Rifstangi – najbardziej depresyjne miejsce na Ziemi. Na miejsce startu dotarłem po północy i szybko zaszyłem się w namiocie, żeby z samego rana ruszyć w trasę. Pierwszy dzień potraktował mnie bardzo surowo, bo wszystkie akweny wodne, jakie widać było na mapie, magicznie wyschły. Pierwsze krople wody na ustach poczułem dopiero w Kopasker, gdzie w rzece przy drodze uzupełniłem zapasy. Taka sama historia powtórzyła się jeszcze wielokrotnie w trakcie wędrówki. Kolejne etapy podróży to asfaltowa droga do Asbyrgi, a potem już w kierunku Interioru przez Myvatn i drogą F26 na południe do Nyidalur, Landmannalaugar, Skógar I Vik.
Naturalne przeszkody piętrzyły się jedna po drugiej: rwące i głębokie rzeki, zaśnieżone przejścia między lodowcami, pył wulkaniczny i nieustanny deficyt wody. Dzienne dystanse dochodziły nawet do 52 km, 23 kilogramy na plecach, wiatry do 30m/s, które uniemożliwiały rozłożenie namiotu, odśnieżanie namiotu każdego ranka – tak wyglądał mój lipiec na Islandii. Gorzej nie mogłem trafić. Północne piękne krajobrazy zamieniły się szybko w monotonię szarości i czerni. Twarda szutrowa nawierzchnia drogi F26 zaczęła sprawiać mi kłopoty, które potem prawie spowodowały przerwanie ekspedycji i powrót na noszach do kraju. Mniej więcej w połowie drogi nabawiłem się kontuzji stawu biodrowego.
Cztery kilomentry przed Nyidalur nie byłem już w stanie normalnie iść i pozostały dystans do schroniska pokonałem w 3 godziny. Na miejsce dotarłem bardzo późno i musiałem zostać tam przez kolejne dwie noce. Rekord świata niestety przestał się liczyć ze względu na pomoc ze schronieniem w jednym z budynków, ale pierwsze polskie przejście nadal miało szansę zostać wykonane. Po konsultacji z fizjoterapeutą przez telefon satelitarny, zacząłem rozciągać mięśnie wokół stawu, stosować akupresurę i po dwóch nocach byłem szczęśliwie gotowy do dalszej drogi. Biodro ciągle mi dokuczało, ale już nie w takim stopniu.
„Żadne plany ci nie pomogą. Nawet najbardziej dokładne i przemyślane. Musisz pamiętać, że to jest Islandia i albo ją zaakceptujesz ze wszystkimi jej przypadłościami, albo będziesz walczyć od początku w przegranej walce. Skup się na każdym kroku, bierz wszystko dzień po dniu, nie wybiegaj w przyszłość i nie wracaj myślami do żadnego z etapów swojej podróży. Ciesz się Islandią z całych sił za każdym razem jak dostaniesz od niej na to pozwolenie.”
Szkoda, że te słowa usłyszałem dopiero w połowie swojej wędrówki. Być może wszystko by się potoczyło zupełnie inaczej i nie musiałbym zostawać w Nyidalur, rezygnując tym samym z postawionego sobie celu. Być może moje biodro nie wymagałoby wzmacniania, a ja sam z uśmiechem na ustach przekraczałbym kolejne rejony Islandii realizując najszybszy samotny trawers na świecie. Być może.
Kolejny etap to trasa do Landmannalaugar, czyli ostatnia część F26. Pył wulkaniczny wciskający się dosłownie wszędzie, brak wody i silne wiatry, które w połączeniu z rwącymi nurtami rzek na mojej drodze, mogły być zabójcze. F26 dobiła mnie pod każdym względem. Byłem wyczerpany fizycznie ze względu na zmęczenie i warunki pogodowe, rozdarty psychicznie ciągłym wracaniem myślami do niepowodzenia pobicia rekordu, i prawdę mówiąc trochę znużony szarym krajobrazem, który rozpościerał się przede mną jedynie na odległość najwyżej 15 metrów. Jednocześnie F26 dała mi ogromną satysfakcję. Cieszyłem się, że wybrałem bezpieczniejszą opcję przejścia i zaczynałem oswajać się z myślą, że będzie to pierwsze polskie samotne przejście. Całkowity uśmiech wrócił gdy dotarłem do Landmannalaugar. Na szczęście miałem możliwość odreagować złe momenty w pierwszym na mojej drodze hot tub. Zrelaksowałem się w stopniu, jaki wystarczał na dalszy marsz.
Trochę się cieszyłem, gdy opuszczałem Landmannalaugar. Pomimo ogromnej potrzeby obcowania z ludźmi po tych wszystkich dniach samotności, to miejsce trochę zaatakowało mnie ich ilością. Nie mogłem się doczekać momentu, kiedy znajdę się na szlaku, z dala od tego zamieszania. Pierwszy dzień miał mnie zaprowadzić nad jezioro Alftavatn. Spore podejścia, słońce grzejące przez większość marszu, zaśnieżone przejścia na dystansie 8 kilometrów i później zejście w kierunku jeziora. To było chyba to, na co czekałem cały czas. Jeden z najpiękniejszych widoków. Siedziałem na zboczu 90 minut i nie mogłem się napatrzeć. Dopiero ulewa, która niespodziewanie pojawiła się na horyzoncie, ruszyła mnie z miejsca. Godzinę później byłem już na miejscu. Mogłem zamknąć się w namiocie, zjeść kolejną porcję liofilizatów i z uśmiechem na twarzy spokojnie zasnąć. Rano, wypoczęty i w świetnym humorze, ruszyłem w dalszą drogę. Tym razem celem było Þórsmörk. Sporo rzek do przekroczenia tym razem i trochę tłoczno na szlaku. Nieszczęśliwie przy każdym przekraczaniu rzeki trafiałem na dwie Amerykanki, które tłumacząc swoje pochodzenie (California) nie mogły uwierzyć, że woda może być tak zimna, a niepozorne rzeki aż tak niebezpieczne. Do wody wchodziły w klapkach, które bardzo szybko odpłynęły z nurtem przy pierwszej próbie. Musiały być strasznie drogie, bo w pełnym ekwipunku (z plecakiem zapiętym pasami piersiowymi i biodrowymi) schylały się i ręką próbowały je odnaleźć.
Szedłem szlakiem, który w pewnym momencie wdarł się w rejon pokryty pyłem wulkanicznym i poczułem się przez chwilę jak na F26. Tym razem jednak pogoda mnie oszczędzała, a ja nie mogłem się doczekać lasu Thora.
Od Skógar czegał mnie marsz asfaltem i przejście w kierunku Vik. W Dyrhólaey czekał na mnie Bartek Charzyński z Islandia4u, który zabrał mnie do Reykjaviku i ugościł po królewsku. Tym samym zakończyłem swoją samotną wędrówkę przez Islandię. Nie udało się pobić rekordu światowego w szybkości przejścia, ale jako pierwszy Polak przeszedłem Islandię samotnie pomiędzy skrajnymi punktami wyspy, od wybrzeża do wybrzeża, prawie 600km. Byłem szczęśliwy.
Udało się.
Szczegółowe informacje: I o to chodzi | FB
Fotografia © Rafał Bauer