Słowa niczym podróżni niosą ze sobą walizki znaczeń. Podobne tułaczom wyruszają w drogę, bardziej lub skromniej obładowane. Każde ma swój bagaż, bez względu na wagę czy długość. Czasem jest to wielka torba, z przegródkami na każdą okazję, z ukrytymi znaczeniami, z niuansami nie do końca jasnymi. Czasami jest to po prostu papierowa torebka, w której prawie nic nie można schować. Słowo jak eteryczna mgła zawisa między nami i mogłabym przysiąc, że ma smak, ma kolor, dźwięk, który, mimo, że ucichł, nadal dźwięczy. Niekiedy można je poczuć, niczym pieszczotę dłoni, ciepły pocałunek lub uderzenie pięści.
Słowa gdzieś się czają, gotowe by wypłynąć. Niekiedy wymykają się za szybko, a czasami wymknie się tylko co drugie. Mogą uratować życie, ale też je odebrać. Brzmią tak nad podziw cudownie w ojczystym języku. Gdy są tłumaczone, stają się trochę niewymowne, już coś przed nami ukrywają. Słowa mogą być biedne, bo tak bardzo odarte z tego, co mogłyby przynieść. Każde ma znaczenie. Jak czarodziejskie wiolinowe klucze otwierają pięciolinie wspomnień, marzeń, ale również tego, co dziś. Potrafią też przepowiedzieć przyszłość, choć nie do końca należy im ufać. Często kłamią.
Słowa jak modlitwa o dłonie, o usta, o ciebie. Są też takie, które się dodaje, tak byle jak, ale nawet wtedy ta bylejakość ma znaczenie. Coś mówi o sobie i o tym, kto otworzył usta. Tak często odchodzą i tak bardzo jest ich brak. Rozumieć bez słów to lepsze niż rozumieć co drugie słowo. Są też takie, których nie zdążymy wypowiedzieć. Choć tak naprawdę nikt jeszcze w to nie wierzy. Nikt do teraz, bo później już łatwiej.
A co jest dla mnie ważne? Mój elementarz. Codzienny niespieszny pamiętnik zapisanych myśli.
Dziecko – moje dziecko i dziecko we mnie. Dziecko to przecież nie wiek, ale stan ducha. Zachować w sobie tę niewinność i zachwyt tym, co proste. Rozwiązania na dziś, na teraz, nie na później, bo nawet jutro może być za sto lat. Krótki płacz i uśmiechnięta buzia. I dziecko z dopiskiem „moje”. Takie ze mnie a już całkiem oddzielne, na zawsze połączone ze mną uczuciem najsilniejszym, najcieplejszym, najczulszym. Niczym zapach główki na piersiach po pierwszym oddechu. I to bez oddechu czule utulone w moich dłoniach. Moje maleństwo.
Źdźbło – silniejsze w grupie, lecz bardzo ważne w pojedynkę. Nieważne, że ociupina, że takie maleństwo. Ważne, że jest, bo każda wielkość to u podstawy zaledwie drobinka.
Rodzina – najpierw DWA, to oczywiste, taki jest początek. A potem równania przeczące matematyce: jeden plus jeden to trzy… nie – cztery… i pięć, z aniołkiem w tle.
Mama – pierwsze wypowiedziane słowo. Dopiero jednak to pierwsze usłyszane odkrywa prawdziwą magię.
Wiara – to nie tylko to, co „tam”, ale także „ teraz i tu”. Ufność z prawem do zwątpienia, bo właśnie wtedy prawdziwsza. Bez zapewnień, ale z pewnością. Wiara z zamkniętymi oczyma, ze spokojem, bez strachu, bez kary.
Opłatek – dzielony w ciszy i uścisku najbliższych oświetlonych kolorowymi lampkami. Eucharystia domowego zacisza. Przełamana z tymi, którzy nadają sens tej chwili i wszystkim pozostałym dniom.
Łagodność – prawie to samo co dobroć. Coś nieskażonego, całkiem pierwszego. Niby słabość, a potrafi obezwładnić. Dłonie córeczki na moich policzkach. Pocałunek syna w czoło.
Zaufanie – to pewność. Jedyna gwarancja, że będzie lepiej. Spisana na oddechu. Zapewnienia duszy wypowiedziane szeptem
Nadzieja – największa… o ile większa od beznadziei!
Droga – inaczej niż ścieżka. Czy prosta, a może szlak gdzieś w górach? Każdy kolejny krok i czasem jakiś głaz do ominięcia. Zakręty z niewiadomą gdzieś tam. Byle nie droga szybkiego ruchu. Nie tędy droga to też droga. Byle nie stanąć w pół drogi i nie zapomnieć, że właściwa droga tego obok nas wcale nie musi być właściwa dla nas. Choćby najprostsza, najszersza, najbardziej słoneczna, może być dla nas drogą do nikąd.
Coś – bo zawsze jest. A jeśli nie to, to inne. Obecność bezdyskusyjnie obowiązkowa, zasada niespisanych przez nikogo „cosiów’” . Coś, to czasem nawet wszystko
Nic –
Sen – a może półsen czy raczej półjawa, byle nie mara, a już na pewno nie urojenie. Ale niech nie będzie zimowy, bo taki długi. Najgorsze są jednak takie sny, z których obudzić się nie można. Jak w gmatwaninie z Hamleta – być, ale nie być i już się nie budzić.
Strach – trwoga o to, co będzie i jeszcze o to, co jest. Tak, wiem, że istnieją rzeczy ważniejsze niż strach. Jednak to tak dobrze wyuczony przyjaciel. Nie opuszcza nas i wciąż coś szepcze do ucha. Strach przed karą, przed utratą, przed odejściem, przed światem. Takie absurdalne niedopytanie.
Początek – czasem wydaje się, że jest już koniec i jakby początku nie było. Wszelkie początki przychodzą niezauważone. Jak źródło, praprzyczyna wszystkiego i do tego z przekonaniem, że wszystko zaczęło się już dawno. Moja córka pyta o początek jabłka, początek pomidora, gdzie to się wszystko zaczyna. Czyli, że z nasionka, ale skąd ono?
Kocham – słodkie, ale nie jak cukier, bardziej jak malina, jak zapach kwitnących lip. Miłość, ale kocham jeszcze bardziej. Potęga wszystkiego.
Wiem – słowo, które niezwykle zgrabnie oszukuje. Wiem, a to wcale nie tak. Ułuda, która, mami poczuciem władzy. Wiem i dobrze się czuję, lecz tylko przez chwilę.
Rozstanie – rozłąka trochę mniej bolesna niż pożegnanie. Do rozstania potrzebne jest przynajmniej DWA. Czasami wystarczy tylko kilka słów, ale może też być cisza. Czasem nawet pada deszcz i zachodzi słońce. Rozstania coraz częstsze są jak odloty w nieznane; niczym jabłka, kwaśne, niedojrzałe lub zerwane o czasie; i są też te najsłodsze, po których znów się spotykamy.
Odejście – najgorsze gdy bez powrotów, kategoryczne, ciemne i gorzkie. Nieutulone, zimne. Coś odchodzi, a jednak pozostaje, ale już tylko jako wspomnienie, całkowite niedotulenie. Jak zapach perfum kogoś, kto przeszedł obok. Jeszcze coś unosi się w powietrzu, coś prawie dotykalnego. Niestety tylko prawie…
Prośba – proszę zostań do rana, do wieczora, na zawsze. Zostań ze mną. Proszę o ciszę. Zagraj jeszcze raz. Prośba o jeszcze jedną szansę, prośba o zapomnienie i o pamiętanie. O to, by jutro było łatwiej.
Ból – ponoć należy się go uczyć. Uczę się, ale marny ze mnie uczeń i zbieram wciąż słabe stopnie. Kolejna powtórka… lecz całkiem bez znieczulenia. Zawsze może być jeszcze niżej.
Kawa – uzależnienie niemal całkowite. Już wcale nie przeszkadza. Pachnie przecież domem.
Łzy – znają już swoją drogę w dół po policzkach i jeszcze niżej. Wiedzą, jak płynąć. A nawet wspinają się na wyższy poziom, całkiem bez łez. Łzy bez łez.
Oczekiwanie – tak trudne, bo bez cierpliwości. Teraz, już, a tak naprawdę jeszcze nie. Wciąż czekam na siebie.
A co z ludźmi, którzy nie mają nic do powiedzenia, a mówią tak wiele? Ich słowa gonią, plączą się i w końcu umierają nieodczytane. Zupełne marnotrawstwo.
Ilustracja i okładka © Ewa Kieńko-Gawlik
Jeden komentarz
Pingback: „Wojna w Jangblizji. We wnętrzu” autorstwa Agnieszki Steur już niebawem w księgarniach