Wiele się zmieniło w jego życiu w ciągu ostatnich piętnastu lat, jednak Robert Małecki pozostał wciąż ten sam. Kiedy naście lat temu poznałyśmy go w Rzymie był niepoprawnym idealistą, zamęczającym zebrane grono działaczy polonijnych różnymi pomysłami na to, jak uszczęśliwić wszystkich Polaków mieszkających we Włoszech. Przekonywał, że gdyby Polonusi z całej Italii zjednoczyli się, nie byłoby już rodaka, który cierpiałby z powodu biedy, osamotnienia, bezdomności i dyskryminacji. Z tego idealizmu nie wyrósł, z pożytkiem, trzeba przyznać dla Polonii włoskiej. Nie doczekaliśmy się wprawdzie jeszcze żadnej super-organizacji polonijnej, zdolnej zjednoczyć wszystkich, to jednak dzięki temu upartemu społecznikowi w tym roku już po raz drugi Polonusi z całego Półwyspu Apenińskiego mieli okazję do spotkania (podczas finału Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy).
Nie zamierzamy jednak w tym miejscu rozwodzić się nad dalszymi zapowiadanymi przez Roberta Małeckiego planami jednoczenia Polaków we Włoszech (poświęcimy temu oddzielny artykuł), pragniemy po prostu zaprezentować Wam sylwetkę kolejnego rodaka, który jest wcieleniem jakże bliskiemu naszym sercom powiedzenia: „Polak potrafi”.
Podobno psychika ludzka ma tendencję do usuwania z pamięci przykrych doświadczeń, a jak wiemy Twoje pierwsze dni we Włoszech nie były usłane różami. Pamiętasz jeszcze tamte chwile zaraz po przyjeździe?
Pamiętam doskonale ten okres życia, choć minęło już piętnaście lat. Moja żona Renata była już we Włoszech. Przyjechała tu do pracy, żeby poprawić naszą sytuację finansową. W tamtym czasie mieliśmy sporo kłopotów… Byliśmy młodym małżeństwem, na dorobku i mieszkaniem na kredyt. Małe dziecko, trochę życiowych pomyłek i cóż, tak się wszystko niefajnie ułożyło, że trzeba było szukać pracy za granicą. Rodzina, u której pracowała Renata jako pomoc domowa i opiekunka starszej pani, pozwoliła jej przywieźć dziecko. Krystian miał wtedy trzy i pół roku. Oczywiście to już było bardzo dużo, że dziecko mogło być z mamą, jednak ja zostałem sam w Polsce, i tak naprawdę nie wiedziałem co ze sobą począć. Czułem się przegrany już na samym starcie. Po kilku miesiącach stwierdziłem, że dłużej tej rozłąki nie wytrzymam. Spakowałem walizkę, wsiadłem w busa i zadzwoniłem tylko, że jadę, nie czekając na reakcję Renaty. Po kilkunastu godzinach znalazłem się w przepięknej miejscowości letniskowej nad morzem Tyrreńskim.
I co było dalej?
Potem był wielki stres…. Z żoną i dzieckiem wprawdzie się widziałem, ale nie było mowy o tym, abym się zatrzymał u tej rodziny, u której pracowała Renata. Więc podstawowym problemem po przyjeździe było to, gdzie przenocować, i gdzie zahaczyć się do pracy. Pierwszy dzień i pierwsza noc to dopiero była improwizacja! Przechadzałem się po plaży, bo o spaniu na leżakach nie było mowy. Dzięki życzliwości znajomych mojej żony cudem udało mi się znaleźć pracę. Cudem, gdyż po włosku umiałem powiedzieć tylko „SI”. Pewien kucharz o miękkim sercu wziął mnie do mycia garów, za 50 tysięcy lirów dniówki. Super jak na początek, miałem co jeść, a także gdzie spać. Było to wprawdzie spanie na podłodze w przedpokoju u mojego pracodawcy, ale nie musiałem się już przynajmniej szlajać po plaży.
I pomyśleć, że w Polsce zostawiliśmy pusty nowiutki jak z igły apartament!
Żonę i syna mogłem zobaczyć tylko wtedy, kiedy Renata i ja mieliśmy wolne popołudnie. Serce pękało, kiedy musieliśmy rozstać się po krótkim spacerze. W pracy radziłem sobie jak mogłem, a że znałem tylko jedno słowo, na trzy tysiące włoskich słów na minutę wypowiadanych przez mojego pracodawcę, odpowiadałem zawsze SI, nie wiedząc dlaczego rzuca we mnie patelniami i garnkami. I tak zostałem MISTER SI. Poważny problem pojawiał się kiedy szef wołał np. „Roberto – padella”, ja oczywiście odpowiadałem SI i podawałem mu garnek, który za chwilę lądował na mojej głowie. Tak wyglądały moje pierwsze lekcje języka włoskiego.
Kiedy wreszcie udało Wam się zamieszkać z Renatą i Krystianem razem?
Sezon wakacyjny szybko się skończył, a wraz z nim moja praca sezonowa. Wtedy nadszedł moment na nowe decyzje. Renata rzuciła pracę, wynajęliśmy mieszkanie na krechę i oboje zaczęliśmy szukać zatrudnienia. Było ciężko, ale od wielu miesięcy znów byliśmy razem…
Kiedy Krystian miał 7 lat urodziła się Victoria. Mając dwójkę małych dzieci, mnóstwo codziennych kłopotów szybko zacząłeś działać w czynie społecznym na rzecz Polonii. Opowiedz o tym, skąd czerpałeś energię, na przygotowywanie programu telewizyjnego o Polsce w lokalnej TV, na założenie stowarzyszenia polonijnego…
Praca, dom, dzieci, wydawałoby się, że nie ma już czasu na nic innego. Mogłem zająć się pracą społeczną dzięki Renacie, bez jej akceptacji i pomocy, nic by mi się nie udało. Każdy mój sukces jest naszym sukcesem. Nic tu nie było planowane, wszystko zaczęło się spontanicznie i maszyna zaczęła się kręcić. Piętnaście lat temu w Follonice było około 30 polskich kobiet , które pracowały we włoskich domach. Polska rodzina z dzieckiem to był ewenement. Pamiętam jak zorganizowaliśmy pierwszą mszę świętą w języku polskim. Kościół był pełen, dlatego też postanowiliśmy organizować je regularnie. Często po nabożeństwie podchodziły do mnie kobiety i opowiadały o swoich problemach, tych w Polsce i tu we Włoszech. Prosiły o wsparcie i pomoc. I co miałem je tak zostawić… Aby pomóc im w rozwiązaniu tych rożnych kłopotów, biegałem do związków zawodowych, urzędów, prawników, przestudiowałem włoskie prawo pracy… Moja wiedza dawała mi nową adrenalinę, a każdy rozwiązany problem ogromną satysfakcję. I tak w moim domu spotykały się kobiety na „herbatki u Renatki”, a mój osobisty numer telefonu , który posiadam od 15 lat zrobił Giro di Italia.
Tak też powstała idea, a potem samo Stowarzyszenie. W podobny sposób narodził się pomysł na program TV w lokalnej telewizji, który miał za zadanie promować Polskę i odpowiadać na antenie na pytania Polaków. Po omówieniu szczegółów z dyrektorem TV Teletirreno Maremma Channel, pełen entuzjazmu ,że udało mi się go przekonać, wracałem do domu i w drodze doszło do mnie, że przecież nie ma go kto poprowadzić… Nie było czasu się długo zastanawiać, bo trzeba było działać od razu. Pamiętam do dziś, jak wpadłem do domu szczęśliwy, Renata zajmowała się wtedy naszą dwumiesięczną Victorią Robertą i mnie oświeciło. Powiedziałem do żony: „wiesz, załatwiłem ci pracę, od jutra będziesz dziennikarką…”. Myślałem, że upuści małą na podłogę, zanim wypowiedziała: „ale…” a ja nie czekając dłużej, powiedziałem: „no, wiedziałem że się zgodzisz!”. I tak Renata szybko udowodniła ,że jest dobra i z plastyczki przekwalifikowała się na dziennikarkę (została nawet zarejestrowana w Albo dei Giornalisti di Firenze). Oczywiście została pierwszym członkiem mojego stowarzyszenia! Od tej pory dzieciaki towarzyszyły nam wszędzie (nagrania , zjazdy, konferencje, itp…).
Stowarzyszenie, a może dokładniej kilka osób z wielką chęcią, zrobiło wiele wspaniałych rzeczy, np. pielgrzymka do Rzymu z audiencją u Papieża Jana Pawła II, pomoc finansowa i materialna polskim powodzianom, projekt AmicinelMondo i przyjazd dzieci ze szkoły podstawowej im. Jana Pawła II z Czułczyc do Włoch z pielgrzymką i audiencją u Papieża Benedykta XVI, zrealizowanie marzenia małego Miłosza z Fundacji „Trzeba Marzyć” i wiele, wiele innych pięknych inicjatyw, które mam nadzieje, tak mnie, jak wszystkim innym pozwoliły tu przetrwać trudne chwile.
5 lat temu podjąłeś studia w Rzymie w Europejskiej Wyższej Szkole Prawa i Administracji. Dojazdy z Toskanii do Wiecznego Miasta, konieczność pogodzenia nauki z pracą i życiem rodzinnym na pewno kosztowały Cię wiele wyrzeczeń. Jak wspominasz ten okres Twojego życia? Co najbardziej Cię mobilizowało do nauki?
Do podjęcia studiów namówiła mnie oczywiście moja żona Renata, a to tylko z tego powodu, że w Rzymie pojawił się tak fascynujący mnie kierunek jakim jest prawo. Liczyliśmy się z tym, że będzie ciężko i faktycznie tak było. Dojazdy, hotele, wyżywienie, to ogromne koszty, a w dodatku czas, którego i tak już wcześniej miałem mało. Jestem jednak szczęśliwy, gdyż ukończenie EWSPA w Rzymie zmieniło moje życie. Poznałem wielu wspaniałych ludzi, którzy podobnie jak ja chcieli zmienić swoje życie. Mile wspominam ten okres mojego życia.
Z pomywacza naczyń stałeś się prawnikiem. To niezły wyczyn jak na emigranta we Włoszech, nie uważasz?
To nie wyczyn, to życie. Myślę że to od nas samych zależy, jak się potoczą nasze losy. Mógłbym przecież do tej pory zostać w tamtej restauracji i myć naczynia, przychodzić do domu zmęczony i przy butelce piwa narzekać na życie, politykę i cały ten zły świat. Nie chciałbym nikogo urazić, ale uważam że na podejmowanie odpowiednich decyzji musi się składać wiele czynników . Czuję się człowiekiem szczęśliwym, bo u mojego boku w momencie podejmowania ważnych dla mnie decyzji i w trakcie ich wcielenia w życie wspierała mnie zawsze moja kochana żona Renata i dwoje naszych fantastycznych dzieciaków. To dzięki nim i ich wytrwałości, wyrozumiałości i mojej konsekwencji dziś z dumą mogę powiedzieć, że jestem magistrem prawa. Obroniłem dyplom pod koniec ubiegłego roku. Krótko po ukończeniu studiów założyłem firmę Konsulent ItalPol wraz z moim wspólnikiem Avv. Giuseppe Balzano. Moja firma doradcza oprócz fachowych porad prawnych, zajmuję się również promocją Polskich firm, polskiego dobrego produktu na włoskim rynku, jak również zakładaniem nowych włoskich firm w Polsce, co wiąże się z napływem do Polski nowego kapitału i tworzenia miejsc pracy.
Życzymy Ci dalszych zawodowych i osobistych sukcesów. Jak już wcześniej uprzedziłyśmy Ciebie i czytelników „Naszego Świata” o Twojej działalności społecznikowskiej na rzecz Polonii włoskiej i plany, zjednoczenia Polaków we Włoszech porozmawiamy z Tobą przy innej (niedalekiej) okazji.
Dziękuję.
Fotografie z archiwum prywatnego Roberta Małeckiego.
Dziękujemy Redakcji Dwutygodnika „Nasz Świat” za udostępnienie nam wywiadu.