Minister Kultury Małgorzata Omilanowska: „Był człowiekiem o wielu talentach i wielkiej przenikliwości. Te cechy spowodowały, że jego twórczość, zarówno pisarska, jak i filmowa, miała niezwykłą umiejętność sięgania w ludzką duszę, odczytywania znaczenia przeszłości, wspólnych przeżyć, wplatania tego we współczesność”.
Andrzej Wajda: „Odszedł, ale zostawił nam swoje powieści, rozważania o naszym świecie, swoje filmy. I będzie do nas wracał. Konwicki w tych najtrudniejszych latach był tym, który pokazywał nam, że trzeba być sobą, stać przy swoich, a równocześnie zmieniać ten świat i tworzyć nowy. On to robił, otwierał przed nami nowe rzeczywistości. Spotkałem go w życiu dość wcześnie. To on zadecydował, że zrealizowałem „Kanał”. To jego upór, jego zdecydowana postawa podczas komisji scenariuszowej spowodowała, że ten film został zatwierdzony, a potem zrealizowany. Był kierownikiem literackim w zespole filmowym TOR, gdzie robiłem swoje kolejne filmy, więc miałem możność obserwować go z bliska, pamiętam jego bardzo złośliwe oceny tego, co mu się nie podobało, ale też fantastyczne reakcje, milczące pochwały, tego co akceptował”.
Andrzej Titkow, autor dwóch filmów dokumentalnych poświęconych Konwickiemu: „Nie był postacią ze spiżu, marmuru czy z żelaza, tylko raczej z ziemskiego prochu. Był to człowiek niezwykle mądry i szlachetny”.
Sam Tadeusz Konwicki mawiał o sobie, że jest „ostatnim, co pamięta początek XX wieku”. Był zarówno partyzantem antysowieckiego podziemia, jak i zaangażowanym marksistą, wreszcie – sceptycznym obserwatorem dziejów.
– Mam w sobie pewne mechanizmy, które decydują o moim życiu. Moim osobistym zjawiskiem wewnętrznym jest poczucie obcości. Miałem je przez całe życie, ale nigdy sobie tego nie uświadamiałem. Dopiero teraz, na starość, nagle zrozumiałem, że decydowało to w jakiś sposób o moim postępowaniu. Krótko mówiąc, zawsze się czułem wrzucony do jakiejś rzeki, która mnie niesie. Właściwie wszystko działo się wbrew mojej woli. Nie wiem, czy to ułomność, czy może po prostu obiektywna sytuacja, ale ja się zawsze czułem obco. Tak jak jeden z moich bohaterów, czasem powtarzam w różnych sytuacjach życiowych: „Co ja tu robię?” – mówił kilka lat temu.
Urodził się 22 czerwca 1926 r. w Nowej Wilejce. Liceum ukończył na tajnych kompletach. W 1944 r. przyłączył się do Ósmej Brygady AK, zwanej Oszmiańską. W partyzantce antysowieckiej pozostał do kwietnia 1945 r. Potem, wraz z kolegami, przedostał się do Polski, rozpoczął studia na polonistyce Uniwersytetu Jagiellońskiego.
Debiutował w 1946 r. jako reportażysta tekstem pt. „Szkice z Wybrzeża” (w dodatku literackim do „Dziennika Polskiego”). Od 1946 r. pracował w tygodniku „Odrodzenie” jako korektor i redaktor techniczny, publikując tam jednocześnie recenzje literackie. W tym czasie pisywał też w innych pismach m.in. „Dzienniku Literackim”, „Nurcie”, „Pokoleniu”, „Wsi”, „Walce młodych”, „Życiu Warszawy”. Niektóre z artykułów pisanych w tym okresie uznał po latach za teksty, których „nie da się usprawiedliwić”, w „Kalendarzu i klepsydrze” wyznał otwarcie, że wstydzi się właśnie swej ideologicznej publicystyki.
Debiutancka powieść Konwickiego „Rojsty”, w której nawiązywał do doświadczeń partyzanckich, przedstawiając zderzenie patriotycznego idealizmu z rzeczywistością wojny, została w 1948 r. zatrzymana przez cenzurę, ukazała się dopiero w 1956 r. Pierwszym opublikowanym dziełem Konwickiego stało się więc socrealistyczne opowiadanie „Przy budowie” (1950) opisujące doświadczenia autora w brygadzie kopaczy w Nowej Hucie, gdzie spędził pięć miesięcy 1949 r.
– Szukałem swego miejsca na ziemi – wspominał po latach. – Przy przekonaniu, że głupi świat doprowadził do wojennej hekatomby wydawało mi się, że receptą na wydobycie się z tej całej katastrofy, również moralnej, jest utopia socjalistyczna – tłumaczył się Konwicki po latach z okresu, gdy był jednym z „pryszczatych”, zaangażowanych, bezkompromisowych głosicieli socjalistycznej ideologii, publikującym reportaże i felietony m.in. w „Nowej Kulturze” i „Sztandarze Młodych”.
W 1953 r. Konwicki został przyjęty do PZPR, w tym czasie pracował nad „Władzą”, polityczną powieścią o trudnościach z wdrażaniem nowego ustroju na prowincji. Potem ukazały się „Godzina smutku” i „Z oblężonego miasta”. O flircie z komunizmem Konwicki powie po latach w wywiadzie przeprowadzanym przez Stanisława Beresia: – Nie tylko nic nie zyskałem, ale i straciłem. Mogę na to przytoczyć dowód: pięć moich nieudałych, wadliwych, ułomnych i chorych książek to właśnie straty spowodowane moim lekkomyślnym przyłączeniem się do marksizmu.
Październik’56 roku był dla Konwickiego wstrząsem. – Ja miałbym powiedzieć: pomyliłem się, przepraszam i już jestem świeżutki, inny? Runęła moja nadpiłowana gałąź, a ja razem z nią – wspominał w „Kalendarzu i klepsydrze”. – Ci, którzy mnie w jakiś sposób urabiali ideologicznie, którzy mnie pouczali, którzy stosowali wobec mnie jakąś pedagogikę (…), ci wszyscy ludzie nagle pewnego dnia powiedzieli mi: to ty, frajerze, w to wierzyłeś? To ty byłeś naiwny do tego stopnia? („Cień obcych wojsk”, w tomie „Wiatr i pył”).
Na pewien czas Konwicki odszedł od literatury w stronę twórczości filmowej. Debiut reżyserski Konwickiego, „Ostatni dzień lata” (1958), nakręcony z nieliczną ekipą, wyprzedzał francuską Nową Falę tonacją osobistej wypowiedzi twórcy i nowoczesną formą. Kolejne filmy: „Zaduszki”, „Salto”, „Jak daleko stąd, jak blisko”, „Dolina Issy”, Opowieść o „Dziadach” Adama Mickiewicza „Lawa” potwierdziły niepowtarzalny charakter kina Konwickiego, który uważany jest za współtwórcę Polskiej Szkoły Filmowej i kina autorskiego. Był scenarzystą „Zimowego zmierzchu”, „Matki Joanny od Aniołów”, „Faraona”, „Jowity”, „Austerii”, „Kroniki wypadków miłosnych”.
W 1963 r. ukazał się „Sennik współczesny”, jedna z najważniejszych książek polskiej literatury powojennej, szkatułkowa opowieść o przeżyciach pokolenia dojrzewającego w czasie wojny i próbującego się znaleźć w czasach powojennych. Trzy lata później, w 1966 r., Konwicki rzucił legitymację partyjną po usunięciu z PZPR Leszka Kołakowskiego. Rok później ukazało się „Wniebowstąpienie” – rozchwytywana przez czytelników powieść, uznana przez władze za „wypadek przy pracy” cenzorów. To także panorama losów pokolenia, które wchodziło w życie po wojnie, podobnie kolejna książka „Nic albo nic”.
„Kalendarz i klepsydra” (1976) napisany w formie para-dziennika, jest zbiorem obserwacji, anegdot, wspomnień, relacji z podróży, portretów przyjaciół m.in. Słonimskiego, Dygata, Holoubka, Łapickiego oraz sławnego kota Iwana. „Kalendarz…” wyszedł nakładem Czytelnika, ale „Kompleks polski” (1977) już trafił do drugiego obiegu, podobnie jak „Mała Apokalipsa” (1979), najsłynniejsza powieść Konwickiego, obraz gospodarczego, politycznego i obyczajowego rozkładu PRL-u końca dekady Gierkowskiej, ale także rozrachunek z PRL-owską opozycją.
Po 1976 r. Konwicki publikował w wydawnictwach II obiegu. W 1982 r. był współautorem apelu intelektualistów, będącego protestem przeciwko wprowadzeniu stanu wojennego w Polsce. Karnawałowi Solidarności Konwicki przyglądał się sceptycznym okiem. W książce „Lawina i kamienie” wspomina, że po doświadczeniach młodości nie kusiły go już żadne ideologie, także ta solidarnościowa. Bohater „Rzeki podziemnej, podziemnych ptaków” – powieści o grudniu 1981 roku, zauważał: – Kłopoty to się dopiero zaczną, jak odzyskamy niepodległość.
Dyskusje wywoływała każda kolejna książka Konwickiego. „Pamflet na siebie” (1995) był pożegnaniem artysty z pisaniem. W telewizyjnej wypowiedzi dla Stanisława Beresia Konwicki, opowiadając o tej książce, przedstawiał ją jako zamknięcie swojej kariery pisarskiej: – Nieoczekiwanie dopadła mnie starość. Jestem znudzony i zniechęcony. (…) Czuję, że w ogóle niepotrzebnie pisałem i że z ulgą odłożyłem pióro (chyba na zawsze) – przyznał.
Tadeusz Konwicki zmarł w środę wieczorem w swoim warszawskim mieszkaniu. Miał 88 lat.
– Był jednym z najgenialniejszych diagnostów niepokojów, lęków, sprzeniewierzeń epoki PRL. Czułym i ciepłym człowiekiem – tak wspominał go aktor Olgierd Łukaszewicz.
Pisarz Janusz Głowacki podkreślił w czwartek, mówiąc o Konwickim: – Był dla mnie kimś szalenie bliskim i ważnym, wychowywałem się na jego książkach.
Głowacki przypomniał, że Konwicki mieszkał w Warszawie w malutkim mieszkaniu tuż obok Nowego Światu. – Kiedy się wychodziło na balkon, widać było Pałac Kultury, któremu wystawił przerażający pomnik w powieści „Wniebowstąpienie”. Konwicki jako twórca „łączył absurd z realizmem, szyderstwo z sentymentalizmem” – mówił Głowacki.
– Ostatnio był bardzo samotny. Na szczęście przyjechała jego córka, która się nim zajmowała, ale zawsze koło niego było pełno duchów. Duchy z przeszłości, z jego Wileńszczyzny, z jego akowskiej partyzantki, gdy był młodym chłopcem – opowiadał Głowacki. – Tadeusz Konwicki prowadził kiedyś stolik w „Czytelniku”, przy którym także przesiadywałem. Zaczynał mieć wszystkiego dosyć, był coraz bardziej zniechęcony, źle się czuł. Przemykał się ulicami. Wszyscy mieliśmy nadzieję, że napisze jakąś wspaniałą książkę. Ale już jej nie zdążył, czy nie chciał, napisać. Syn Gustawa Holoubka, Jan Holoubek, nakręcił film, w którym Gustaw i Konwicki spacerują po lesie i rozmawiają. W pewnym momencie Konwicki mówi: „nie było nas, był las. Nie będzie nas, będzie las”. I ten las został, a on odszedł.
Andrzej Wajda wspominał: – Miałem szczęście pracować z Konwickim podczas ekranizacji jego powieści „Kronika wypadków miłosnych”. On pojawił się w tym filmie, „zagrał” byłoby tutaj złym słowem. Pojawił się, jako postać, która przychodzi znikąd i znika w nicości. To była jedna z najbardziej dojmujących przygód w moim długim filmowym życiu.
Joanna Poros / Polska Agencja Prasowa
Fotografia © Leszek Szymański /PAP